Przejdź do głównej zawartości

Moja droga do Kościoła. ROZMOWA Z JANKIEM

Eliza: Czy możesz znowu przytoczyć to wyznanie, które zawarłeś w liście do Twojej Mamy i w przemówieniu z okazji chrztu kolegi?

Jan Paweł Skupiński: Jasne! Zapisałem je sobie – przepisałem z listu do notatnika, który pieszczotliwie nazywam Kroniką, a moja koleżanka z Kościoła, ze względu na niezwykle piękną okładkę, zwie „Świętą Księga Janka”. W liście pisałem: Teraz, gdy czas przy świątyni powoli dobiega końca, rozumiem niepewności i lęki sprzed kilku dni. To wszystko chwile próby. Gdy wykonuje się tak poważny krok jak nawrócenie, niepokoje nieuchronnie nas dopadną. Nawrócenie jest jak powrót do Ojczyzny, w której się nigdy nie było. Tu znowu nie zna się nazw ulic, drogowskazów, mowy przechodniów... choć wszystko w języku, który ma być ojczystym. Tak jest z nawróceniem. To podróż do innego landu, który stanie się domem po dłuższej chwili aklimatyzacji. Nawrócenie to też podróż w głąb samego siebie – tak daleko, że zapomina się w głąb czego się ruszyło.

Kiedy – tak na serio – nawróciłeś się? Było to w 2003 roku, gdy w końcu poznałeś misjonarzy?

Nie... Długo później. Nawróciłem się w 2012 roku – ale nie wiedziałem na co.

Jak to?

To było bardzo złożone i za razem proste w swej wymowie wydarzenie. Zacznę od tego, że od dziecka interesowałem się religiami i jako tako byłem przywiązany do katolicyzmu. Ale to było specyficzne przywiązanie – może później do tego tematu wrócimy... W każdym razie był 29 sierpnia 2012 roku. Byłem w Szwecji. Cały tamten dzień spędziłem łażąc po Sztokholmie. Na dworcu autobusowym umówiłem się z R. – mieliśmy jechać na lotnisko Skavsta, by wracać do Polski. Był przyjemny wieczór. Gdy jechaliśmy autobusem, zachód słońca taką niezwykłą ognistą poświatą rozpalał kontury ciemnych kształtów lasu... A może pod wpływem lektury ten zachód wydał się tak piękny i szczególny?

Jakiej lektury?

W drodze na lotnisko czytałem komentarz do Tomasza z Akwinu autorstwa Leszka Kołakowskiego. I trafiłem na zdanie: dobro ze swej natury pragnie więcej dobra tworzyć.

To dość oczywiste stwierdzenie filozoficzne, nie uważasz? W sumie... nie ma w nim nic nadzwyczajnego. Ale CO się w tobie zadziało?

Jakoś to zdanie poruszyło ważną strunę w duszy. Niby nic... A jednak! Zrozumiem w jednej chwili, siedząc w autobusie do Skavsta, że Bóg jest silniejszą ode mnie DOBRĄ rzeczywistością. I posyła nas, ludzi, by więcej dobra tworzyć. A jeśli jest gdzieś brak, zło, cierpienie – by je zwalczać lub zapełniać. Do głowy przyszło jeszcze kilka innych refleksji – na temat rodziny, przyjaźni. Tak czy owak... w tamtej chwili poczułem się ze wszech miar kochany.

Poczułeś się bardziej katolikiem, prawosławnym... mormonem?

Teistą. Na chwilę stanąłem poza wszelką denominacją. Ale droga do Kościoła Jezusa Chrystusa miała być jeszcze długa i wyboista. W każdym razie odkrywałem w sobie potencjał wiary. Wiary, która może wybrać dowolny ogród, gdzie mogłaby zapuścić korzenie i kwitnąć dalej. W tamtej chwili też poczułem jedną istotną rzecz. Po raz pierwszy nie czułem się istotą skazaną na wieczne potępienie...

A tak się do tej pory czułeś?

Tak – oczywiście! I, rzecz jasna, gdy tamto uczucie zniknęło, wraz z zajściem słońca tego wieczora, znów fatalistyczne myśli zaczęły mi zaprzątać głowę: może się mylę, może jestem w błędzie – może jestem skazany? Ale jednak pojawiło się światełko w tunelu. Nie światło mojej intelektualnej produkcji, którym chciałem rozjaśnić mroki swojej egzystencji, ale takie, którego źródło było zewnętrzne – poza mną.

Jak wyglądała Twoja religijność wcześniej, dużo wcześniej – w dzieciństwie?

Cóż... Zawsze byłem uduchowiony i zawsze poszukiwałem. Gdy żyła babcia Zofia, mama mojej mamy, często czytaliśmy Biblię w obrazkach dla najmłodszych. Z obiema babciami, Zofią i Marianną – matką mojego ojca, regularnie chodziłem do kościoła. Z kolei siostra mojego Dzidka z Biłgoraja, ciocia Jadwiga, miała w domu piękne albumy z obrazami biblijnymi. Uwielbiałem je oglądać i już jako dziecko zafascynowałem się sztuką sakralną! Babciom zawdzięczam wiarę piękną, subtelną i niewinną.

Katolicką?

Trudno powiedzieć... Po prostu wiarę. Wiarę w Siłę Wyższą dobrą i serdeczną – jak moje Babcie. Ale potem... coś się zmieniło.

Mniemam, że poszedłeś na katechezę?

Tak, najpierw w domu parafialnym (było to jeszcze w 1989 roku), potem religia trafiła do szkół. I się zaczęło!

Co się zaczęło?

Wątpliwości... Wahania: kto ma rację – moje Babcie (posłanki serdecznego, kochającego Boga) czy katecheci – orędownicy Boga surowego, którzy (po wielokroć to słyszałem) grzmieli, że za to i to Bóg zsyła „prosto do piekła”. W latach dziewięćdziesiątych moja rodzina przeszła burzliwe kryzysy. Ja ciągle byłem religijny, chodziłem do kościoła, na nabożeństwa, na katechezy, ale w tych warunkach moja duchowość uległa potężnemu rozstrojeniu – Bóg stał się przerażający. By się ukoić, chodziłem na przemian do kościołów różnych denominacji – nigdzie nie mogłem zagrzać miejsca. Tamtego Boga – Boga moich Babć – nigdzie nie znajdowałem.

Byłeś rozchwiany.

Byłem rozbity. Po latach dowiedziałem się, że rówieśnicy z lat szkolnych wspominali mnie jako nieśmiałego, ale też impulsywnego, chwiejnego i przerażonego otaczającą mnie rzeczywistością. Byłem płaczliwy. Nauczyciele mieli ze mną sporo kłopotów. Fatalnie się uczyłem.

Ale studia ukończyłeś bardzo pomyślnie!

Na początku klasy maturalnej dowiedziałem się o Międzywydziałowych Indywidualnych Studiach Humanistycznych, na które wybierał się mój serdeczny kolega z klasy. On – do Krakowa. Ja postanowiłem zacząć te same studia w Lublinie, na KUL-u. Pomyślałem, że to kapitalny pomysł: lubiłem robić równolegle różne rzeczy, angażować się, pisać. I w takich warunkach mogłem bezkarnie zająć się moją duchowością od strony bardziej systematycznej – jednym z moich kierunków stała się teologia, na którą (nie taję) i tak chciałem prędzej czy później pójść. Egzamin na studia zdałem z bardzo wysoką notą, przygotowawszy temat rozmowy kwalifikacyjnej z sakramentologii katolickiej i ikonografii prawosławnej. Z racji między-wyznaniowego doświadczenia, postanowiłem w trakcie studiów zgłębić ekumenizm i dialog międzyreligijny.

Tak poznałeś księdza Hryniewicza?

Tak. Zajęcia profesora Hryniewicza to w ogóle pierwszy wykład, na który poszedłem! Od razu zorientowałem się, że co roku będę starał się wstrzelić na jakieś zajęcia przez niego prowadzone – i tak się stało. Na teologii zgłębiałem prawosławie, luteranizm, mariawityzm i anglikanizm... katolicyzm rzymski interesował mnie najmniej (śmiech). A z religii nie-chrześcijańskich – judaizm. W ramach programu Socrates-Erasmus udałem się na półroczne studia do Leuven – by porządnie poznać dialog między-religijny, katechetykę oraz hebrajszczyznę biblijną, której uczyłem się pod surowym okiem doktora Briana Doyle'a.

A mormonizm?

Księgę Mormona dostałem od lubelskich misjonarzy jeszcze w liceum... Kolekcjonowałem różne księgi religijne (Biblię, Koran, książki o buddyzmie i hinduizmie). Misjonarze dawali kolejną – to wziąłem! Zabrałem się do lektury. Księga Mormona wydała mi się nawet interesująca. W internecie zacząłem szukać czegoś o „mormonach”. Ich wierzenia zaintrygowały mnie.

Ale nie dałeś się jeszcze przekonać.

Bo żadnego „mormona” nie poznałem. Wiesz, wiara jest relacyjna. Wiarę buduje wspólnota, dialog – nigdy monolog. Ja chciałem poznawać Boga solo. Właśnie ks. Hryniewicz uzmysłowił mi, że to... po prostu błąd. Gdy mu to powiedziałem uśmiechnął się do mnie z politowaniem i powiedział: a myślisz, że to się tak da – samemu?

Kiedy poznałeś misjonarzy – tak żeby móc wreszcie porozmawiać?

W październiku 2003 roku.

No, faktycznie...

Byłem wówczas na II roku teologii w Lublinie. Stali na skrzyżowaniu Racławickich i Lipowej – to ja do nich podszedłem i poprosiłem o rozmowę. Przeszliśmy się do kaplicy. Po rozmowie ze starszym Lee poczułem Ducha, który wołał mnie do Kościoła Jezusa Chrystusa, ale to wołanie w sobie stłumiłem. Ze spotkania wyszedłem ze łzami w oczach. Towarzyszyło mi istotnie dziwne uczucie podczas tamtego spotkania. Używając słów innego konwertyty, poczułem się w owej chwili jakbym opuszczał zoo i stwierdził, że jestem żyrafą... To dojmujące uczucie odkrycia Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich jako mojego domu już nigdy mnie nie opuściło.

A jednak z chrztem zwlekałeś jeszcze 15 lat! Co się stało?

Dwa dni później rozmawiałem o tym doświadczeniu z koleżanką z teologii – bardzo uprzedzoną do tak zwanych „sekt”. Zaczęła mi z głowy wybijać „te bzdury”. Jeśli chodzi o religijność, zawsze byłem zewnątrz-sterowny. Gdy ktoś w autorytatywny sposób coś mi mówił – słuchałem. Ale i tak dalej czytałem Księgę Mormona... W tym czasie pisywałem już dla ekumenizm.pl. Chciałem kilka razy przemycić coś o mormonizmie, ale odmawiano mi.

Dlaczego?

Bo – słyszałem za każdym razem – „mormoni nie są chrześcijanami”. Koniec – kropka. Ale ówczesny redaktor naczelny, znany publicysta, zgodził się w końcu (było to w 2008 roku) na opublikowanie mojego wywiadu z rzecznikiem prasowym Kościoła. Tak poznałem serdecznego przyjaciela, z którym do dziś jestem w kontakcie – i nawet należymy do tej samej gminy!

Czy ktoś z bliskich słyszał o Twojej fascynacji mormonizmem?

Zawsze mówiłem o licznych fascynacjach religijnych – prawosławiem, mariawityzmem... judaizmem. Ale o tej jednej – nie. To było zbyt intymne.

Nie puściłeś przysłowiowej pary z ust?

W końcu się złamałem. Ale nie uwierzysz przed kim! Dostałem się na program międzyuczelniany, Akademia Artes Liberales.

Której szefował prof. Jerzy Axer?

Tak. W ramach programu uczęszczałem na zajęcia na sąsiadujący z KUL-em UMCS – na rosjoznaswtwo. Tam poznałem przesympatyczną wykładowczynię literatury i folkloru rosyjskiego, panią dr Alinę Orłowską. Gdy już wstawiła mi piątkę do indeksu, powiedziała, że zdradzi mi sekret jakim nurtem w kulturze interesowała się najbardziej – powiedziała. O! - zareagowałem, poczuwszy się bezpiecznie – a ja mormonizmem!

Ulżyło?

A gdzie tam! Zaczerwieniłem się jak burak – bo moja największa fascynacja nagle została ujawniona.

A kiedy pojawiła się taka poważna myśl o konwersji?

Dwa-trzy lata później – w 2010 roku, gdy już przeprowadziłem się do Warszawy. Ale tu znów czekałem. Latem 2012 roku ponownie przeczytałem Księgę Mormona – od deski do deski. Nie czułem się gotowy. Poza tym... nie nadawałem się do świętych, bo moje życie nie należało do najświętszych... By jakoś pożenić niegrzeczny styl życia i przywiązanie do duchowości, myślałem o drodze uduchowionej – byciu spiritual, bez denominacji. Nie przyznawałem się do żadnej religii. Ale... nastał pamiętny sierpień 2012!

Nawrócenie.

Iluminacja. Gdy odchorowałem tamto szwedzkie doznanie, moje życie wcale nie uległo drastycznej zmianie. Po szwedzkim doświadczeniu faktycznie, wróciłem do dziecięcego regularnego bywania w kościele – katolickim. Miałem nadzieję, że znajdę utęsknionego „dobrego Boga” – takiego jak w dzieciństwie. Ale było zupełnie odwrotnie! Po jakimś czasie ta cisza iluminacji okazała się być... ciszą przed prawdziwą burzą. Straszną burzą. Pozwolisz, że daruję Czytelnikom szczegóły.

A tak ogólnie?

Używki... Imprezy... Zakrapiane bieganiem po konfesjonałach. Wróciła też dawna niestabilność. Zacząłem mieć objawy silnej depresji i... poważne myśli suicydalne.

Ojej, to jakiś koszmar! Ale coś Cię jednak trzymało przy życiu.

W 2013 roku zaintrygowała mnie akcja na YouTube, I'm a mormon. Oglądałem te filmiki – czasami jeden po kilka razy. Świadectwo świętych urzekło mnie – chciałem być TAKI JAK ONI. Wróciłem do czytania Księgi Mormona, a w 2015 roku postanowiłem porządnie przysiąść do odkładanego projektu napisania książki o fascynującym mnie temacie. Kupiłem bilety i tego samego roku udałem się do Salt Lake City na wymarzony mormoński research. Przy okazji zwiedziłem Nowy Jork, Arizonę, Las Vegas, Los Angeles... Zachwycił mnie Grand Canyon. Na tę chwilę to były najlepsze wczasy mojego życia! Bardzo dobrze wspominam 2015 rok i mam z tego okresu wspaniałe wpisy w pamiętniku. Od kolejnego roku zacząłem często bywać na mormońskich nabożeństwach. W tym czasie poznałem mojego serdecznego przyjaciela, Tomasza. Był konwertytą. Zapytałem go dlaczego wybrał mormonizm. Szukałem Kościoła odpowiedniego dla MNIE – powiedział. I dzięki niemu w 2017 roku byłem bliski decyzji, ale...

Znów nie?

Postanowiłem dać szansę katolicyzmowi. Nawet bywałem na Mszach Trydenckich. Zainteresowałem się drogą Karmelu. Czytałem literaturę. Na początku 2018 roku dałem za wygraną. To znaczy: na pewno nie ten katolicyzm, jaki znam, jest moją drogą. Wiosną wraz z R. i K. udałem się do Grecji. Dla chłopaków była to wycieczka krajoznawcza – ja szukałem mojego prawosławia. Po powrocie udałem się do klasztoru karmelitańskiego w Czernej na rekolekcje – tu z kolei szukałem mojego katolicyzmu.

Odkryłeś pustkę?

Wręcz przeciwnie. Poznałem tam ojca Pawła, od którego dowiedziałem się ważnej rzeczy: do Kościoła (Kościołów) przyciąga autentyczność. Oraz: na miłość Boga nie trzeba sobie zapracować. Można te dwie mądrości wielorako rozumieć, ale ja już wiedziałem...

Nie jesteś katolikiem?

Nie jestem – i dawno już nie byłem. Byłem – w moim odczuciu – bohaterem serii I'm a mormon. Tego pragnąłem: ich stylu życia, ich świadectwa, ich duchowości, ich Kościoła. 1 czerwca 2018 roku nastąpiło może nie ponowne nawrócenie, ale fortunny zbieg okoliczności.

Znowu się rumienisz! Co się wtedy stało?

Wstawszy rano włączyłem sobie na YouTube moją ukochaną piosenkarkę – Się, a dokładnie jej kawałek „Flames”. I tam był taki refren:
Go, go, go, figure it out
Figure it out, but don't stop moving
Go, go, go, figure it out
You can do this

I poczułeś, że możesz TO zrobić?

Tak – pójść za głosem sumienia.

Hm... Ciekawe. Sii zawdzięczasz ostateczną decyzję o konwersji! (śmiech)

Jeszcze słuchając tej piosenki, napisałem SMS do ówczesnego prezydenta misji, Mateusza Turka: „proszę o kontakt z misjonarzami – TERAZ!” Trzy tygodnie później, 18 czerwca, złożyłem na ręce wikariusza parafii katolickiej w moim sąsiedztwie akt apostazji i ostatecznie zerwałem z katolicyzmem. 27 października 2018 roku zanurzono mnie w wodach chrztu. To był – jak dotąd – najpiękniejszy dzień w moim życiu. Co za ulga! (śmiech)

Czym jest dla Ciebie chrzest?

Przymierzem. Świadomym wejściem na drogę. Pan rzekł do Abrama: «Wyjdź z twojej ziemi rodzinnej i z domu twego ojca do kraju, który ci ukażę. Uczynię bowiem z ciebie wielki naród, będę ci błogosławił i twoje imię rozsławię: staniesz się błogosławieństwem. To Księga Rodzaju – początek rozdziału 12. Chrzest to zerwanie z dotychczasowym życiem, ale też wejście na drogę błogosławieństw. I kolejnych przymierzy. Ja dałem Bogu siebie, a On dał się mi. Lubię wracać do dnia chrztu. Okazją do tego jest częste przeglądanie fotografii z tej pięknej uroczystości. I okazją do tego jest bywanie na chrztach innych osób a także przyjmowanie chrztów za zmarłych – dla mnie chrzty za zmarłych to rekolekcje. Dokonuję obrzędu w czyimś imieniu, ale też sam biorę w nich aktywny udział i... przypominam sobie. Pamięć jest bardzo ważna – o tym uczą dzieje Izraela oraz Jeredytów (prehistorycznego plemienia, którego dzieje opisuje Księga Etera): gdy naród przestrzega przykazań – powodzi mu się, gdy zapomina o swoim Bogu – coś zawsze idzie nie tak. Dzieje starożytnych ludów to parabole – dane nam są na duchową wędrówkę, abyśmy uczyli się od nich pamiętać o naszych przymierzach, aby i nam się powodziło.

To trochę uproszczone.

Mówię o powodzeniu w sensie duchowym. Obecny prezydent Kościoła Jezusa Chrystusa, Russel M. Nelson, przypomina: chcesz być szczęśliwy, zachowaj przykazania. Od siebie dodam: chcesz być gnuśny, zgorzkniały, rozżalony – to ich nie zachowuj.

Czyli wiara to dla Ciebie radość?

Tak. Oczywiście w sensie duchowym – czyli najważniejszym. W Kościele, do którego należę, jest także czas na smutek i łzy. Ale w prawdziwym Kościele Jezusa Chrystusa nigdy nie ma miejsca na złośliwość, sarkazm, cięte riposty i zasmucanie kogokolwiek. Głosimy Chrystusa zmartwychwstałego – a Zmartwychwstanie, to odejście od tych wymienionych przeze mnie rzeczy. To one budują cywilizację śmierci, o której tak trąbią apologeci katoliccy. Szkoda, że oni sami o tym zapominają. Przypisuje się cywilizację śmierci konkretnym ludziom, grupom i wspólnotom – to potworne, nieludzkie i szatańskie (szatan lubi atakować konkretne osoby – święty, nigdy!). Zapominamy, że budujemy kulturę beznadziei sami (również my, święci w dniach ostatnich), gdy do naszego dyskursu zapraszamy sarkazm, cięte riposty i robienie innym przykrości.

Święty nie jest hejterem!

Święty nie jest hejterem, a to znaczy: nie plasuje siebie i swoich poglądów wyżej innych, jak lubi robić to adwersarz. Prorok Izajasz (tak ważny dla autorów Księgi Mormona) przytacza takie wyznanie Szatana: Wstąpię na niebiosa; powyżej gwiazd Bożych postawię mój tron. Zasiądę na Górze Obrad, na krańcach północy. Wstąpię na szczyty obłoków, podobny będę do Najwyższego (14,13-14).

Jak rozumiem, działanie i postawa świętego są zgoła odmienne od tego, które przedstawiłeś? Święty nie jest karierowiczem.

Nie jest ideologicznym karierowiczem – nie mówi: ja mam rację, ja wiem, moja prawda jest mojsza niż w twojsza (jak w filmie). Święty jest pokorny. Nasza religia jest religią posłuszeństwa Ojcu Niebieskiemu, który jest troskliwym Rodzicem. Posyła swego Syna, a dalej nas na nasze pola (Ewangelia Jana 20,21), abyśmy wykonali nasze prace (Księga Almy 32). Ja pragnę moją pracę wykonać jak najlepiej. Nie uda mi się to w 100%, bo jestem tylko śmiertelnikiem – ale mogę działać i z każdym dniem być deczko lepszy niż byłem wczoraj. Zawsze lubię powtarzać, że wolę świętym trafić do piekła, niż skurczybykiem na wyżyny niebios. To mocne zdanie i pełne niemożliwych paradoksów, ale oddaje moją politykę na życie. I moją filozofię życia codziennego.

Jeden z waszych przywódców duchowych z XX wieku – nie pamiętam który (nie dawno mi mówiłeś) – powiedział kiedyś, że nie lęka się śmierci, tylko tego, że w Dniu Sądu Chrystus zrobi mu wyrzut: „mogłeś więcej”.

To nie prawda! Mam prawo się z tym nie zgodzić. Czuły, kochający i sprawiedliwy Chrystus NIGDY tak nie powie. Nigdy – jako śmiertelnicy – nie wykorzystamy 100% naszego potencjału. Bo jesteśmy znikomymi istotami w tych ciałach i w tym świecie. Możemy tylko STARAĆ SIĘ dać z siebie wszystko. Gdyby było inaczej, święci wykorzystujący 80, 90, 100 procent swoich możliwości i umiejętności mieli by święte prawo do bycia sędziami innych – mogliby się pysznić, domagać uznania i chodzić z głową podniesioną do góry. Nie taki ideał przedstawia Ewangelia. W Księdze Almy czytamy „zawsze miej się za niegodnego przed Panem” (rozdz. 39), a w Nowym Testamencie Biblii Chrystus chwali nie wspaniałego i wspaniałomyślnego faryzeusza, ale celnika, który stoi za nim i bije się w piersi... Piękny ideał pobożności i religijności pozostawił w swych duchowym testamencie inny duchowy przywódca naszej dyspensacji, a mianowicie prezydent Lorenzo Snow (przewodzący Kościołowi w latach 1898-1901): daj mi, Boże – zwykł się modlić – bym jutro był troszkę lepszy niż byłem dziś. I ten właśnie ideał (i ta myśl) przyświeca mi.

Jesteś szczęśliwy?

Dziś – bardzo. I wiem, że znajdę pokój dzięki członkostwu w Kościele Chrystusowym. Wiem, że pokój będzie gościł w moim sercu nawet, gdy dojdzie do traum i prób, bo jest ze mną Chrystus, Syn Żywego i autentycznego Boga, a wraz z Nim rzesza Jego aniołów – z tamtej strony Zasłony i z tej – moich kochanych sióstr i braci w Kościele.

Popularne posty z tego bloga

Znani „mormoni”, czyli ośmioro najsłynniejszych Świętych

Dziś trochę z innej beczki i trochę dla rozrywki. Ach, kimże są i gdzie są ci „mormoni”? To pytanie ciśnie się na usta wielu osobom uważającym, że jesteśmy dziwną podziemną sektą, która w tajemnicy przed światem kryje swych wyznawców. Tak – spotkałem się z tym poglądem! No cóż, mylenie nas równocześnie ze Świadkami Jehowy, Amiszami i Scjentologiami daje takie właśnie efekty. Tymczasem nie ma po naszej stronie nic tajemniczego. Otwarcie przyznajemy się do swej przynależności do świętych w dniach ostatnich, prowadzimy intensywne życie rodzinne, towarzyskie i zawodowe, a wielu z nas zrobiło międzynarodową karierę. Dziś chciałbym przedstawić Czytelnikom ośmioro znanych świętych. Jest ich więcej, ale skoncentrowałem się na tych postaciach, których sława dotarła do Polski. A oto oni: 1. Bill Marriott (ur. 1932) Znamy Hotele Marriott? ZNAMY! J ako dyrektor wykonawczy Marriott International, Bill Marriott kierował jedną z największych sieci hoteli na świecie do czasu p

Jesteś osobą LGBT, zgadza się? ROZMOWA Z PAWŁEM

Pawle, powiedz nam coś o sobie. Paweł (imię zostało zmienione): Mam na imię Paweł. Mieszkam w Polsce. Pracuję dla dużej firmy i realizuję liczne zlecenia. Jestem co dnia mocno zajęty. W wolnych chwilach uprawiam sport. Jesteś osobą LGBT, zgadza się? Można tak powiedzieć, choć nie pod każdą literką bym się podpisał ( śmiech ). Jesteś zatem „G” – gejem. Jestem orientacji homoseksualnej. Ale to nie jest moja tożsamość! Należę do Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich. W Kościele uczymy się, że przede wszystkim jesteśmy ukochanymi dziećmi Ojca Niebieskiego. Tym jestem – jestem Dzieckiem Boga. Oto kim jestem. Odcinasz się od organizacji LGBT? Nie. Mam tam licznych przyjaciół. Ale do żadnej nie należę. Należysz do Kościoła Jezusa Chrystusa. W środowiskach religijnych modne jest doszukiwanie się społecznej genezy orientacji homoseksualnej. Podejmowałeś kiedyś nad tym refleksję w odniesieniu do swojej sytuacji? Tak! Wielokrotnie

Jak prowadzić dziennik duchowy?

Wezwani jesteśmy do tego, by doskonalić się każdego dnia! Uff... Orka na ugorze! Być może. Każdy z nas ma inny temperament, inną historię, problemy i radości. By temu wszystkiemu się przyjrzeć, a zarazem złapać do życia trochę twórczego dystansu w sukurs przyjść nam może prowadzenie Dziennika Duchowego. Ja swój prowadzę od 2015 roku. Moje „Ja” z początku w niczym nie przypomina mojego obecnego „Ja”. I to jest właśnie super! Miło jest przyjrzeć się swojej ewolucji i nabrać nadziei, że kiedyś będzie się deczko lepszym niż dziś. W samorozwoju o niebo lepiej niż nie jedna auto-psychoanaliza pomóc może szczery notatnik uczuć, refleksji i Bożych podszeptów. Dzisiaj chciałbym podzielić się praktyką duchową jaką jest prowadzenie dziennika uczuć – lub jak kto woli „dziennika duchowego”. Zainteresowanym chciałbym przedstawić siedem rad na dobry początek realizowania takiej praktyki. Rada 1. Staraj się pisać codziennie (i odręcznie) Dobry dziennik duchowy prowadzony jest systematyc