Przejdź do głównej zawartości

Dlaczego Kościół jest atakowany? Czyli o NIENAWIŚCI słów kilka

Serce synów i córek ludzkich pełne jest zła i głupota w ich sercu dopóki żyją, a potem mają umrzeć – grzmi autor biblijnej Księgi Koheleta (9,3). Legenda głosi, że dzieło to napisał stary i rozgoryczony życiem król Salomon. Zawarta w przytoczonym wersecie przykra ocena kondycji człowieka ukazuje zło i głupotę jako element duchowej konstrukcji ludzkiej. W tym świetle nienawiść (kojarzona przecież ze złem i uproszczonym postrzeganiem świata – głupotą) staje się nieodłączną częścią psychiki. W prawdzie amerykańska celebrytka Iliza Schleisinger parokrotnie mówiła o nienawiści jako normalnym uczuciu i nawet w publicznych wystąpieniach uzasadniała jego normalność – czyniła to jednak z wyraźnym przymrożeniem oka (warto nadmienić, że Schleisinger jest znaną w USA satyryczką i stand-uperką!). W każdym razie w nienawiści – jako nieodłącznym elemencie psychiki – jest ziarno prawdy. Przecież już w szkole jakaś Pani Pedagog opowiadała nam, że większość uczuć i wrażeń jest negatywna... nieprzyjemna. I nie ma w tym fakcie nic zadziwiającego! Przecież aby przeżyć, musimy być nieustannie informowani przez nasze ciała o zagrożeniach. Dlatego tak często zmagamy się z bólem, strachem lub niepokojami. Te uczucia prowokują potrzebną nam uważność i sprzyjają działaniom roztropnym – ale też (jako skutek uboczny) sprzyjają uprzedzeniom (do konkretnych sytuacji, do konkretnych miejsc i do konkretnych ludzi), a co za tym idzie: przyczyniają się do powstania w nas odrazy a nawet... NIENAWIŚCI.


Parokrotnie (jeśli nie wielokrotnie!) spotkałem się z wyrazami sympatii tylko dlatego, że powiedziałem w nowo-poznanym towarzystwie, że jestem świętym w dniach ostatnich, czy jak woleli rozmówcy – „mormonem”. Natychmiast słyszałem od nich, że wyznawcy mojej religii to „fajni ludzie”, „uczynni”, „przyjaźni”, „nie biorący życia zbyt serio”, „wyluzowani”. Nie wiem, czy przypisałbym akurat sobie wszystkie te cechy – ale i tak robiło mi się nad wyraz miło! Bo oto nagle okazywało się, że należę do COOL GANG-u. Niestety, były też reakcje zupełnie inne. Dowiadywałem się na przykład, że jestem konserwatystą, anty-katolikiem, nieukiem i mizoginem, a tak w ogóle... że od dawna mam kilka żon (wróciłem do domu, sprawdziłem dla pewności po pokojach i – ma się rozumieć – w kuchni, ale nie było tam ani jednej!). Nikt z ostatniej grupy rozmówców w ogóle nie przyjmował do wiadomości tego, że chociażby mam znajomych w Kościele o poglądach mocno lewicowych lub liberalnych – ani tego, że w wielu krajach aktywnie organizujemy z katolikami wspólne akcje charytatywne – ani tego, że są w szeregach Kościoła znani akademicy (co ciekawe: głównie specjaliści w naukach ścisłych i inżynierowie) – ani też tego, że od dawna „mormonki” są wspierane przez swych mężów i braci w walce o równouprawnienie (a stan Utah dzięki ich działaniom był już w XIX wieku jednym z pierwszych regionów świata, gdzie kobiety uzyskały takie samo prawo wyborcze jak mężczyźni). Od dawna próbuję podsumować moje analizy i obserwacje zmierzające ku odpowiedzi na pytanie: dlaczego Kościół jest atakowany w sposób szokująco prymitywny? Z resztą – nie tylko ten Kościół! Jak to jest możliwe, że – mimo postępu wiedzy i promocji na świecie życzliwości i wzajemnego zrozumienia – tak wiele wspólnot wyznaniowych (oraz mniejszości społecznych) nadal cierpi z powodu szykan, oczerniania, szyderstwa i różnych innych form ataku? Odkrywając przede wszystkim jakieś uzasadnione przyczyny, dalej widzę niestety głównie te wynikłe z prymitywnych uprzedzeń.


Uzasadnione przyczyny


Istnieją uzasadnione przyczyny krytyki mormonizmu – czyli nie od razu ataku (po prostu krytyki – która oczywiście może pewnego dnia przyczynić się do ataku, ale go nigdy nie zakłada). Tutaj nie zaprzeczę! Są ku krytyce poważne podstawy. Pojawia się ona na styku kultur – to znaczy: w próbach dialogu międzyreligijnego, w pismach apologetycznych skierowanych przeciwko pracy misjonarskiej Kościoła oraz w wyniku analiz wzajem się wykluczających teorii historiograficznych, których obrońcy – pochodzący z różnych środowisk akademickich – starają się udowodnić swoje (wzajem się wykluczające) racje. Gdy na tym styku kulturowym znajdzie się reprezentant mormonizmu, w sposób nieunikniony otrze się on o krytykę – a dalej... być może o atak.


Zacznijmy od końca. Jeżeli ten reprezentant jest historykiem Kościoła, można śmiało przypuszczać, że jego prace badawcze znajdą się pod ostrzałem przeciwników prezentowanych w tych pracach teorii oraz sposobu opisywania wydarzeń (ożywienie dyskusji może z czasem skończyć się atakiem).


Jeżeli jest teologiem, prędzej czy później zmierzy się z zarzutami pod adresem wyznawanej przez siebie doktryny. To wynika – o czym często kompletnie zapominamy – z faktu, że odmienne religie prawie ZAWSZE inaczej definiują pojęcia dotyczące moralności i sfery nadprzyrodzonej. Przykładowo:

  • może i są podobieństwa w mormońskiej i muzułmańskiej koncepcji grzechu, ale obie religie mówiąc o nim mają de facto na myśli coś zupełnie różnego;

  • może i są podobieństwa między katolicką a mormońską koncepcją Boga (opartą na podobnych źródłach literatury religijnej), ale obie te religie pod pojęciem „Bóg” także widzą kogoś innego;

  • może i są podobieństwa między mormońską i buddyjską ideą szczęścia – ale na koniec dnia przedstawiciele obu tych światopoglądów muszą pogodzić się z tym, że ich idee szczęścia bywają kompletnie odmienne.

Rozwój konfrontacji na tle religijnym może doprowadzić do wzajemnych ataków.


Jeżeli reprezentant mormonizmu jest dyplomatą, spotka się ze zwykłym nieporozumieniem. Przedstawiciele różnych państw, narodów, wspólnot językowych, kulturowych i WYZNANIOWYCH mimo najlepszych chęci dojścia do konsensusu, muszą zgodzić się co do jednego: żyjemy w innych światach – choć nadal na tej samej planecie (napis jakiegoś zrozpaczonego graficiarza na wiacie osiedlowego śmietnika!).


Na pióro ciśnie mi się podanie koronnego przykładu nieporozumienia na styku kulturowym! Otóż, koncepcją zupełnie niejasną dla nie-członków Kościoła jest przede wszystkim mormońskie świadectwo. Wbrew powszechnemu rozumieniu, to świadectwo nie jest dyplomem lub dokumentem z czerwonym paskiem, nie jest też raportem z miejsca przestępstwa ani nie certyfikatem jakości produktu! Jak więc można je przedstawić teraz i dlaczego chcę tego dokonać akurat w kontekście publikowanego dzisiaj artykułu?! Nazwałbym je „przekonaniem o potężnej wadze doświadczenia, które dany człowiek rozumie jako doświadczenie duchowe”. Hm... Niby dałem z siebie wszystko, ale już ten opis „świadectwa” pokazuje subiektywność jego natury – a także (niestety) to, że pozostanie ono nieczytelne dla tych, co nie interesują się w ogóle doświadczeniem, które określiliby jako duchowe. Osoby nieposiadające (albo unikające) takich doświadczeń mogą zacząć oskarżać człowieka „uduchowionego” o dziwaczność, a oskarżenie to z chwilą prób obrony ze strony oskarżonego z czasem może skończyć się wyśmianiem i oczernianiem go – czyli po prostu atakiem.


Ośli upór


Kolejną przyczyną ataków pod adresem Kościoła jest coś, co nazywam „oślim uporem”, czyli: jest tak, jak JA uważam – i koniec! Znamy to wszyscy. Ów „ośli upór” jest zwykle wynikiem wychowania, przywiązania do konkretnej tradycji, lękiem przed intelektualnym i światopoglądom wyemancypowaniem się z przytulnego domku przekonań rodziców lub wychowawców. Za tym uporem stoi (jak napomknąłem) po prostu... LĘK. Lęk to uczucie irracjonalne (w odróżnieniu od strachu uzasadnionego przykrym doświadczaniem – na przykład: osoba raz ugryziona przez wilczura, prawdopodobnie nigdy nie zaadoptuje psa!). Lęk jest baniem się czegokolwiek, co wydaje nam się obce / nieznane. By obronić się przed zbliżeniem do obcego, będziemy prawie mimowolnie szukać sposobów obrony przed tym zbliżeniem – obrony, która zapewni nam emocjonalną i (być może także) duchową równowagę. Będziemy przystępowali do ataku – może najpierw pasywnego, ale z czasem jawnego.


W środowiskach bardzo tradycjonalnych „mormoni” spotykają się ze zmasowanym atakiem. Pojawiają się publikacje na ich temat oparte o źródła JEDYNIE przeciwników Kościoła oraz te pełne relacji o przestępstwach, które 40 lat wcześniej popełnił jakiś członek mormońskiej wspólnoty. Ponieważ środowiska tradycjonalne – z powodu obecnego w nich lęku przed czyjąś odmiennością – nie rozróżniają za bardzo obcych sobie kultur i zwyczajów, tak zwani „mormoni” (święci w dniach ostatnich) mogą być porównywani w tych środowiskach do „mormonów fundamentalistycznych” (na przykład w krajach głównie zamieszkałych przez katolików) albo do ateistów (w krajach muzułmańskich). Podlegają tutaj takiej kategoryzacji (a ich przekonania takiej interpretacji), z którą dana „zalękniona” społeczność jest oswojona – a to dlatego, że święci „kogoś im przypominają”. I dlatego na przykład: „mormoni” będą dla katolików – politeistami („bo jakoś tak wygląda ten ich Bóg”), dla prawosławnych – obrazoburcami („bo ikon świętych nie mają”), a dla agnostyków – czcicielami Trójcy Świętej („no bo, przecież, podobno to też chrześcijanie”). Nie muszę chyba tłumaczyć, że te porównania mają się nijak do „mormonów” i pochodzą tylko z doświadczeń historycznych, które odziedziczyła dana społeczność po przodkach walczących z jakimś dawnym, pobliskim i – paradoksalnie – dobrze znanym sobie wrogiem!


Pozwoliłem sobie w tej części na określenie omawianego zjawiska „oślim uporem”. Być może to dosadne (lub wręcz – aroganckie!). Ale mój pomysł na wulgarną nazwę wynikł wprost z odkrycia, że „ośli upór” jest po prostu destruktywny – ma on bardzo przykre konsekwencje. Jest powodem animozji, a nawet rozpadu serdecznych więzi. Pamiętam, jak parę lat temu o mormonizm zapytała mnie koleżanka z byłej pracy (początkowo darzyliśmy się ogromną sympatią – zbliżyła nas podobna pasja do zawodu nauczycielskiego). Ona była bardzo konserwatywną katoliczką – podkreślała swoim zachowaniem, że nie przepada za innowiercami i gdy ktokolwiek zaczynał rozmowę o swoim koledze-buddyście lub koleżance-luterance, wspominana dziewczyna ostentacyjnie zmieniała temat. Chyba tylko z uwagi na początkową sympatię zapytała tamtego dnia o moje przekonania. Powiedziałem wówczas kilka ogólnikowych zdań i zaproponowałem pożyczenie jej Księgi Mormona (gdyż nigdy jej nie czytała) lub jednej z kościelnych publikacji informacyjnych. Nie mam czasu na czytanie jakichś głupich ksiąg! – krzyknęła. OK – zareagowałem – a dlaczego tak nazywasz Księgę Mormona? Przecież w ogóle jej nie znasz – dodałem za chwilę. Odpowiedzi... nie otrzymałem nigdy. Koleżanka pospiesznie wyszła z biura, a następnego dnia unikała kontaktu wzrokowego ze mną. Wkrótce też – z jakichś powodów – zmieniła pracę. Owszem – nigdy już się nie widzieliśmy.


Nienawiść


Nie przeczę – nienawiść/niechęć do świętych (aka „mormonów”) także miewa swoje podstawy. Mimo swej chwalebnej nazwy, święci w dniach ostatnich są tylko ludźmi. Były wśród nas „czarne charaktery” – niektórzy piastowali nawet wysokie i widoczne stanowiska. Nie poprawiło wizerunku Kościoła wykluczenie ich ze wspólnoty religijnej – jak i zabiegi przywódców duchowych, by niesfornych członków oddać państwowemu wymiarowi sprawiedliwości (UWAGA: w Kościele nie wolno nikogo z członków kryć przed policją lub sądem!). Jeśli ktoś został skrzywdzony przez „mormonitę”, to rozpowie o swej szkodzie komu tylko może (na przykład prasie!). Nie ukoją go nawet działania Kościoła zmierzające ku zadośćuczynieniu. Historia pokrzywdzonego napełni opinię publiczną awersją do całego Kościoła – zaś sam pokrzywdzony nigdy nie uwierzy w dobre intencje nikogo, kto ma cokolwiek wspólnego z mormonizmem.


Nie jest to zresztą zjawisko odosobnione. Kobieta opuszczona przez ukochanego męża będzie jeszcze długo po rozstaniu obwiniać za swoją rozpacz WSZYSTKICH mężczyzn bez wyjątku. Polak przepędzony z rodzinnego domu na Wołyniu latem 1943 roku nigdy nie obdarzy szacunkiem ŻADNEGO Ukraińca. Absolwent szkoły, który latami był nękany i oczerniany przez dwóch czy trzech nauczycieli, do końca życia będzie uważał CAŁY system edukacji za jedną wielką pomyłkę i źródło zła. To, co – dość chałupniczo – nazwałbym „nienawiścią uogólnioną”, jest fenomenem powszechnym i podsyca nastroje przeciwko konkretnym zbiorowościom. Nienawiść – zwłaszcza ta rozjuszona bolesnym doświadczeniem – łatwo wkrada się w opisane przeze mnie wcześniej sytuacje: krytykę, apologię, dyplomację i upór. Wówczas tworzy brzydką Hybrydę siejącą społeczne, kulturowe i uczuciowe spustoszenie. Ze względu na swój pierwotny charakter, nienawiść łatwo daje się sprowokować. Rozsiana – szybko się udziela i wkrada w wiele sfer życia, nawet te, gdzie ani trochę nie była pożądana.


Napisawszy te ostatnie dwa zdania wracam do słów Koheleta cytowanych na samym początku (i złośliwe żarty wspomnianej satyryczki). Nienawiść jest przerażająca i bywa katastrofalna w skutkach. Ale, jak już pisałem, jest prosta i pierwotna dla człowieka – tak, jak paskudny odruch obgryzania paznokci. Z czasem – co jeszcze bardziej tragiczne – staje się oswojona i (o Zgrozo!) bywa całkiem przyjemna. Zaczynamy się w niej czuć jak w domu. Nie dajemy jej sobie wyrwać z serca – bo jest przecież nasza, własna i tak dobrze nam znana. Wiele rzeczy zaczynamy robić pod jej dyktat – czasem kompletnie mimowolnie.


Hm... No właśnie! Czy ja nie mówię cały czas „MY”?!


Biję się w piersi!


No tak! Królowaniu w świecie nienawiści / uprzedzeń jesteśmy winni my wszyscy – MY też. Nie zamierzałem w tym artykule nikomu wyciągać przysłowiowej drzazgi z oka. Mimo apologetycznego tytułu wpisu, nie chciałem też bronić Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich. Daleki byłem od tego. Staram się ważyć słowa, gdy przygotowuję wpisy – w tym: ten dzisiejszy. Wiele jeszcze czasu upłynie, nim MY – wszyscy ludzie – w ogóle się zrozumiemy. A może – cóż! – nie nastąpi to nigdy. Codziennie jednak można się starać choć o milimetr wychylić z przytulnej norki dobrze znanych przekonań. Kto wie – może poza nimi jest świat choć troszeczkę lepszy...

Popularne posty z tego bloga

Znani „mormoni”, czyli ośmioro najsłynniejszych Świętych

Dziś trochę z innej beczki i trochę dla rozrywki. Ach, kimże są i gdzie są ci „mormoni”? To pytanie ciśnie się na usta wielu osobom uważającym, że jesteśmy dziwną podziemną sektą, która w tajemnicy przed światem kryje swych wyznawców. Tak – spotkałem się z tym poglądem! No cóż, mylenie nas równocześnie ze Świadkami Jehowy, Amiszami i Scjentologiami daje takie właśnie efekty. Tymczasem nie ma po naszej stronie nic tajemniczego. Otwarcie przyznajemy się do swej przynależności do świętych w dniach ostatnich, prowadzimy intensywne życie rodzinne, towarzyskie i zawodowe, a wielu z nas zrobiło międzynarodową karierę. Dziś chciałbym przedstawić Czytelnikom ośmioro znanych świętych. Jest ich więcej, ale skoncentrowałem się na tych postaciach, których sława dotarła do Polski. A oto oni: 1. Bill Marriott (ur. 1932) Znamy Hotele Marriott? ZNAMY! J ako dyrektor wykonawczy Marriott International, Bill Marriott kierował jedną z największych sieci hoteli na świecie do czasu p

Jesteś osobą LGBT, zgadza się? ROZMOWA Z PAWŁEM

Pawle, powiedz nam coś o sobie. Paweł (imię zostało zmienione): Mam na imię Paweł. Mieszkam w Polsce. Pracuję dla dużej firmy i realizuję liczne zlecenia. Jestem co dnia mocno zajęty. W wolnych chwilach uprawiam sport. Jesteś osobą LGBT, zgadza się? Można tak powiedzieć, choć nie pod każdą literką bym się podpisał ( śmiech ). Jesteś zatem „G” – gejem. Jestem orientacji homoseksualnej. Ale to nie jest moja tożsamość! Należę do Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich. W Kościele uczymy się, że przede wszystkim jesteśmy ukochanymi dziećmi Ojca Niebieskiego. Tym jestem – jestem Dzieckiem Boga. Oto kim jestem. Odcinasz się od organizacji LGBT? Nie. Mam tam licznych przyjaciół. Ale do żadnej nie należę. Należysz do Kościoła Jezusa Chrystusa. W środowiskach religijnych modne jest doszukiwanie się społecznej genezy orientacji homoseksualnej. Podejmowałeś kiedyś nad tym refleksję w odniesieniu do swojej sytuacji? Tak! Wielokrotnie

Jak prowadzić dziennik duchowy?

Wezwani jesteśmy do tego, by doskonalić się każdego dnia! Uff... Orka na ugorze! Być może. Każdy z nas ma inny temperament, inną historię, problemy i radości. By temu wszystkiemu się przyjrzeć, a zarazem złapać do życia trochę twórczego dystansu w sukurs przyjść nam może prowadzenie Dziennika Duchowego. Ja swój prowadzę od 2015 roku. Moje „Ja” z początku w niczym nie przypomina mojego obecnego „Ja”. I to jest właśnie super! Miło jest przyjrzeć się swojej ewolucji i nabrać nadziei, że kiedyś będzie się deczko lepszym niż dziś. W samorozwoju o niebo lepiej niż nie jedna auto-psychoanaliza pomóc może szczery notatnik uczuć, refleksji i Bożych podszeptów. Dzisiaj chciałbym podzielić się praktyką duchową jaką jest prowadzenie dziennika uczuć – lub jak kto woli „dziennika duchowego”. Zainteresowanym chciałbym przedstawić siedem rad na dobry początek realizowania takiej praktyki. Rada 1. Staraj się pisać codziennie (i odręcznie) Dobry dziennik duchowy prowadzony jest systematyc