Przejdź do głównej zawartości

CHRYSTUS jest zawsze Bólem i Rozkoszą

 

Czytelnika pewnie zastanawia przewodni cytat tego wpisu – widniejący na ilustracji. Jest on związany z konkluzją na końcu tekstu. Zapraszam zatem do lektury. A zacznę od pozornie niezwiązanego z tematem oświadczenia – otóż: Nie lubię się tłumaczyć z poglądów, których nie mam! Tłumaczenie się z poglądów, których nie mam jest dla mnie po prostu niekomfortowe. Mam nadzieję, że sprawa jest jasna. Fakt, że należę do Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich (i jestem etykietowany „mormonem”), nie oznacza, że podzielam poglądy wszystkich członków Kościoła (a ten zarzut pod moim adresem ma nazwę – jest to generalizacja). Fakt, że jakoś postępuję – nie oznacza, że coś uważam (krytykanctwo – ang. judgementalism). Fakt, że do jakiejś wspólnoty religijnej należę – nie znaczy, że jestem taki sam, jak pozostali członkowie tej wspólnoty (szufladkowanie). Fakt, że w coś wierzę – nie znaczy, że wierzę tak samo jak moi współwyznawcy (stygmatyzacja). I w końcu: to że „wyglądam na kogoś” – nie oznacza, że jestem tym „kimś” (lookizm). Jestem konwertytą do Kościoła. Przyjąłem drogę trudną i zdaję sobie z tego sprawę. Ale – mimo wszystko – pozwolę sobie powtórzyć...



Nikt mnie nie przekonywał do tzw. mormońskiej wiary. Jednym z powodów zwlekania z decyzją o chrzcie był fakt, że spotykałem wiele osób, które dały mi dobry przykład tego czym jest tzw. mormonizm, ale równolegle sporo osób, które dały mi anty-przykład tego czym jest ta religia w swej istocie. A jednak! Serce i umysł grawitowały w jej stronę. Były więc momenty przełomowe. Były to te chwile, gdy rozważałem Księgę Mormona i inne teksty kanoniczne na własną rękę. Podjąłem bolesny wysiłek określenia: KIM JESTEM, CO UWAŻAM I W CO (w Kogo) W ISTOCIE WIERZĘ. Moja głowa i uczucia odkrywały analogie do Doktryny mormońskiej we wszystkich religiach. Owszem, ujęło mnie świadectwo i gorliwość kilkorga osób z Kościoła – ale ostateczna decyzja była moja własna. A będąc własną – nie była cudza. To może się wydawać oczywiste – a jednak wcale nie jest banalne. Chrzcząc się zbawiałem siebie – i nie realizowałem planu innych ludzi. Przyjmowałem Imię Zbawiciela – nie przyjmowałem imion moich kolegów i koleżanek z Kościoła.


A to, że przy okazji w opinii członków Kościoła i osób spoza Kościoła zacząłem – że powtórzę – postępować, jak ktoś tam; należeć do czegoś tam; wierzyć (poniekąd), jak ktoś tam i jeszcze (o, zgrozo!) wyglądać na kogoś tam... Trudno! Mogę tylko rozłożyć ręce i powiedzieć krytykom: to przykre, że lubcie myśleć schematami.


Pozwólcie mi zatem, że i ja zrobię to samo – odpowiem według Waszego toku myślenia. Osoby lansujące się na wolnomyślicieli i wyzwolonych, które zarzucają mi, że utożsamiłem się z jakąś grupą, żywo przypominają mi ludzi, z którymi osoby te nie chciałyby być utożsamiane – wystarczy, że ich słucham, czytam ich SMS-y lub obserwuję ich mimikę.


Jak mówią anglojęzyczni: Ditto! Sorry guys, wylądowaliście właśnie w szufladce!


A dlaczego w ogóle jesteśmy religijni?


Osoby wykształcone i doświadczone w dyskusjach często uzasadniają swój pogląd – i związaną z nim przynależność do określonej grupy społecznej – w sposób uduchowiony i religijny (nawet, gdy te osoby nie są religijne). Niczym wędrowni kaznodzieje posiłkują się słowami typu „prawda”, „jasność”, „poprawność” albo „spójność”. Przywiązanie do jakiegokolwiek światopoglądu może zatem żywo przypominać przywiązanie do dowolnej wspólnoty wyznaniowej. Nie potrzeba być neurologiem, by wiedzieć, że to, co przesądza o przyjęciu jakiegoś poglądu jest związane z nim przyjemne uczucie spełnienia, ulgi, ograniczenia informacji ze świata zewnętrznego do tych niedrażniących (lub irytujących jak najmniej).


A zatem, człowiek wybiera de facto nie tę religię i wiarę, które są „obiektywnie” słuszne – ale te, z którymi DOBRZE SIĘ CZUJE. I tak jest też w moim przypadku – nie przeczę. Patrząc z punktu wiedzenia nauki, istota ludzka zaczyna zgadzać się z danym poglądem lub ukuwa sobie jakiś pogląd, gdy czuje się z nim swobodnie i bezpiecznie. Przetworzywszy odpowiednią ilość danych mózg ludzki (m.in. płaty czołowe) stymulują odpowiednie neurony dopaminergiczne, wywołując uwolnienie prolaktostatyny (zwanej dopaminą). Jej obecność daje wymienione przeze mnie przyjemne uczucia.[1] Z tego właśnie powodu wybieramy jakąś opcję polityczną albo przynależność religijną – albo decydujemy się nie identyfikować z żadną z dostępnych. Jeśli jakiś pogląd mierzi nas lub wywołuje wrażenie podobne do nudności – po prostu go nie przyjmujemy.


To co piszę nie deprecjonuje w żaden sposób poglądów społecznych, politycznych czy religijnych. Moim celem było unaocznienie czym w swej naturze jest ZGODZENIE SIĘ Z CZYMŚ / NA COŚ. Nikt nie przyjmuje poglądu, co do którego CZUJE, że będzie mu z nim niewygodnie, niezręcznie albo będzie miał w związku z danym poglądem (lub religią) trwały dyskomfort a nawet będzie czuł mdłości. W tym ujęciu wszystkie – nawet w naszej opinii najbardziej kuriozalne – poglądy mają rację bytu jako te właściwe (w czyimś osobistym mniemaniu).


Istnieje jednak rzadko poruszana kwestia związana z jakością (czy wartościowaniem) danego poglądu – a mianowicie: CZY JEST ON W ISTOCIE NASZYM WŁASNYM POGLĄDEM?


Jest mi dobrze w tej religii! I co teraz?


Przyjęcie danego poglądu lub danego zespołu przekonań religijnych rodzi przykrą konsekwencję: trzeba ich bronić. W kontaktach towarzyskich człowiek czuje się zobowiązany do ich obrony, aby mógł zachować wewnętrzny spokój i aby mógł nie stracić poczucia ładu. Prędzej czy później człowiek konfrontuje obrany pogląd z licznymi danymi, które do tej pory nie znalazły się w jego zasięgu. Gdy do takiej konfrontacji dojdzie pojawiają się cztery opcje reakcji na nią:


OPCJA 1: „Mam ten pogląd, który mam – daj cie mi spokój. Koniec dyskusji!”

(obrona przed dodatkowymi danymi)

OPCJA 2: „To interesujące, co mówicie, ale ja wolę mój pogląd. Dajcie mi spokój!”

(ograniczanie danych)

OPCJA 3 :„To interesujące, co mówicie, ale nie bardzo rozumiem...”

(próba przetworzenia nowych danych – zrozumienia słów używanych przez rozmówców/oponentów)

OPCJA 4: „Mówcie dalej. Chcę słuchać”

(otwartość na nowe dane i nie poznane definicje słów)


Każda z tych opcji jest OK! A dlaczego? Dlatego, że każdy i każda z nas jest inny/inna. Mamy różne temperamenty, doświadczenia życiowe, stopnie wrażliwości oraz umiejętności przetwarzania informacji. Te wszystkie zmieniają się z upływem lat. Jedne się wyostrzają – inne słabną. Kalectwa, kondycje psychiczne oraz wiek mocno determinują jakie są nasze aktualne temperamenty, doświadczenia życiowe, stopnie wrażliwości oraz umiejętności przetwarzania informacji. Żaden z tych zmienników nie czyni nas ani głupszymi, ani mądrzejszymi – skłonnymi do gorszych lub lepszych decyzji. Wiedza i inteligencja nie świadczą wcale o mądrości lub słuszności wyborów. Jak na jednej konferencji mówiła żartem współzałożycielka The Huffington Post, Arianna Huffington, w dziejach świata było wielu bardzo inteligentnych ludzi podejmujących tragiczne decyzje.[2]


Jeśli chodzi o jakość wyboru poglądu religijnego, podjęcia w związku z tym wyborem jakiejś decyzji oraz kwestia słuszności tego poglądu, pochylmy się nad dylematem Hioba – bohatera Księgi Hioba. Jego historia pokazuje, że JAKOŚCIOWO SOLIDNY POGLĄD RELIGIJNY to taki, który jest autentyczny – to znaczy: zupełnie własny.


Nikt nie ma cudzego świadectwa. Przykład Hioba


Wiemy, że historia Hioba zmierza do Happy End i pamiętamy, że ma ona także swój Happy Beginning. W pierwszym rozdziale czytamy:


Żył w ziemi Us człowiek imieniem Hiob. Był to mąż sprawiedliwy, prawy, bogobojny i unikający zła. Miał siedmiu synów i trzy córki. Majętność jego stanowiło siedem tysięcy owiec, trzy tysiące wielbłądów, pięćset jarzm wołów, pięćset oślic oraz wielka liczba służby. Był najwybitniejszym człowiekiem spośród wszystkich ludzi Wschodu. Synowie jego mieli zwyczaj udawania się na ucztę, którą każdy z nich urządzał po kolei we własnym domu w dniu oznaczonym. Zapraszali też swoje trzy siostry, by jadły i piły z nimi. Gdy przeminął czas ucztowania, Hiob dbał o to, by dokonywać ich oczyszczenia. Wstawał wczesnym rankiem i składał całopalenie stosownie do ich liczby. Bo mówił Hiob do siebie: „Może moi synowie zgrzeszyli i złorzeczyli Bogu w swym sercu?” Hiob zawsze tak postępował. (Księga Hioba 1,1-5)[3]


Bóg wystawia Hioba na próbę – niezwykłą. Konfrontuje Hioba z konsekwencjami posiadania poglądu (tutaj: religijnego). Straciwszy wszystko Hiob staje się pustelnikiem. Ponadto zmaga się z ciężkimi dolegliwościami. Bardzo cierpi... No właśnie! Przychodzi czas rozstrzygnięcia: czy do tej pory była to jego wiara? Czy był autentyczny? Czy był sobą? Czy po prostu nie odgrywał roli w skeczu pod jakże znanym tytułem Religijność?


Nawet jeśli założymy, że Bóg nie chce cierpienia człowieka, to doświadczenie życia ludzkiego we wszystkich aspektach – rozkosznych i bolesnych – jest źródłem poznania kim i czym jestem jako człowiek (i czy na pewno jestem wierzący). Tutaj buduje się doświadczenie. Umiejętność przyjęcia tak rozkoszy jak i dotkliwego bólu (w związku z nasza religijnością) to swoisty probierz pozwalający nam sprawdzić czy obraliśmy dobry kurs. Doświadczenie Hioba – pełne moralnych zwycięstw oraz duchowych porażek – to szkoła religijna. Hiob chwali Boga, a raz Go przeklina. Do obu rzeczy ma prawo, a Bóg to dopuszcza. Mamy dostęp do relacji Hioba – nie mamy jednak dostępu do jego serca. I nie będziemy mieli nigdy! Nie wiemy co było istotą jego przeżyć. Mamy tylko sprawozdanie z tamtych wydarzeń – przekazane przez licznych pośredników. Ale morał z Księgi pozostaje jasny: bądź autentyczny przed Bogiem, bądź sam jeden wyznawcą swojej duchowości, wysłuchuj pouczeń braci, sióstr i przyjaciół – ale nie kupuj wszystkiego, co ci mówią (nawet jeśli mają dobre intencje). Everything is up to you!


Pobożni doradcy Hioba odnoszą porażkę! Gdy zaczyna mówić Bóg, towarzysze Hioba znikają z Księgi. Teraz Hiob zostaje ze swym doświadczeniem zupełnie sam – jest z nim tylko Ten, który posłał Hioba na ten świat i dopuścił wystawienie Hioba na dotkliwą próbę. Reszta rozmowy jest tylko między Bogiem a Hiobem. Dla mnie wydźwięk tej rozmowy jest jasny: ludzkie mądrości ustępują przed Mądrością Bożą.

Aż się ciśnie na usta fragment z II Księgi Nefiego:


O Panie, jam Tobie zaufał; i będę Ci ufał na wieki.

Nie będę ufał ramieniu od ciała, gdyż wiem, że przeklęty,

kto ufa ramionom cielesnym.

Zaiste, przeklęty, który polega na człowieku

albo kiedy z ciała swe oparcie uczyni.

(II Nefi 4,34)


Bóg sprowokował Hioba do autentycznego świadectwa. Drogą do tego świadectwa jest rozkosz wiary i jej najboleśniejsze konsekwencje, które z tej wiary będą płynąć. Przyjęcie z otwartymi ramionami jednych i drugich świadczy o jakości wiary człowieka.


Pragnienie autentyczności


Ja – osobiście – jako świadomy konwertyta nie chcę i nie mam także zamiaru podążać za Chrystusem tak, jak robią (lub robili) to inni. Nie lubię doradców. Jestem pod tym względem religijnym pechowcem, gdyż zawsze miałem ich za dużo. Gdy mój dylemat był dylematem duchowym/religijnym, nagle pojawiały się wokół mnie hordy doradców. Łatwowierności nie będę sobie jednak wyrzucał. Co więcej, dotkliwe konsekwencje uległości wobec innych ludzi nauczyły mnie bronienia moich granic.


Oczywiście, ktoś może mi zaimponować swoją wiernością Ewangelii i może mnie zainspirować – owszem! Ale nie mam zamiaru być wierną kopią czy lustrzanym odbiciem (ang. carbon copy) Prezydenta Russela M. Nelsona, Jeffrey'a R. Hollanda, Dietera Uchtdorfa (których bardzo cenię) ani nawet tak bliskiego mojemu sercu Józefa Smitha – Pierwszego Proroka Ostatnich Dni.


Gdybym chciał być wierną kopią moich idoli, moja religijność byłaby nieautentyczna – byłaby narzucona, sztuczna i „wbita w baniak”. Chrystus powołuje każdego z nas (każdego „mnie”) – jako jakiegoś konkretnego „mnie”. Z resztą nie ufam wyznawcom (jakiejkolwiek religii), którzy nawracają się lub trzymają się jakiejś grupy wyznaniowej ze względu na to, że bezkrytycznie chcą naśladować współwyznawcę – negują przy tym tego kogoś, kim sami są, a wolą być swoim wzorem (a tym wzorem z kolei jest jakiś imponujący współwyznawca). Ta ostatnia postawa to oznaka zewnątrz-sterowności takiego wyznawcy. Staję się podejrzliwy wobec prezentowanej przez te osoby religijności. I mam swój konkretny powód. Powód ten wytłuszczam poniżej.


Do tej pory WSZYSCY znani mi osobiście wyznawcy, którzy nawracali się lub trzymali się jakiejś grupy wyznaniowej ze względu na to, że bezkrytycznie chcieli naśladować innego współwyznawcę – dziś są apostatami. Ci ludzie zrezygnowali z dotychczasowych wspólnot religijnych, gdy lepiej poznali samych siebie – to jest: swoje umiejętności, talenty, własne słabości, własne pragnienia i własną kondycję. Nie będę tu wspominał, że do porzucenia ich dotychczasowej religii skłoniło ich także jakieś uchybienie w religijności dotychczasowego „mentora”.


Nasuwa się pytanie: po co mieć wiarę poniekąd szczerą – która nie jest własną wiarą (a zatem, do szczerości jest jej bardzo daleko)? Po co komu szarada o nazwie „religijność” – gdy ma być ona tylko szaradą? W nadziei na co grać rolę Wyznawcy Żarliwego – jeśli tę rolę odgrywa się dokładnie według scenariusza wręczonego przez „kolegę”? W nadziei na nominację do „Złotej Maliny”?! No – bez sensu.


Ofiarujcie Mu całą duszę jako własną ofiarę (Księga Omniego 26)


OK! Mogę się mylić. Ale według mojego rozumienia Doktryny Ojciec Niebieski chce każde swoje dziecko jako je samo. Wiedział, gdzie i kiedy będzie dla naszych duchów najlepszy czas. Nie miał być to czas najwygodniejszy – absolutnie! Miał to być czas najwłaściwszy. Stamtąd gdzie i kim jesteśmy wracamy do Domu Rodzinnego bogaci w doświadczenie bycia istotami cielesnymi. Cielesność oznacza odpowiedzialność. Nasza cielesność i cielesność naszych sióstr i braci to wezwanie do realizacji TROSKI i wszystkiego co z niej wynika. Mamy na tym świecie NASZE własne powołania i NASZE własne zadania – zajmijmy się właśnie nimi. I róbmy to jak najlepiej umiemy – jako my sami. Nie bez kozery otrzymaliśmy konkretne talenty, możliwości, konkretne towarzystwo – konkretnych osób. A także nasze własne słabości – ściśle związane z tymi wymienionymi przed chwilą cechami i okolicznościami. Wezwano nas do podejmowania decyzji. W kontekście twórczej i autentycznej realizacji planu Ojca w Niebie, najszlachetniejszą i najcenniejszą decyzją jest chyba ta wyrażona przez proroka Omniego w Księdze Mormona: Ofiarujcie (Chrystusowi) całą duszę – jako własną ofiarę (Księga Omniego 26).


Jeśli w następstwie przyjęcia jakiejś religii (wejścia we wspólnotę „mormonów”) miałbym czynić to samo, co inni – to znaczy: okazać się carbon copy innych „mormonów” – to będzie mi bardzo, bardzo wstyd. Nawet zakwalifikowawszy się do Najwyższego Stopnia Chwały, poproszę o umieszczenie mnie w innym – a nawet na jego samym dnie. Będę miał wówczas przynajmniej poczucie, że życie poświęciłem dla innych jako ja; że moja wiara była prawdziwa i że autentycznie byłem we wszechświecie potrzebny jako ja sam – nie dałem się „za uszy” pociągnąć do Nieba przez innych. Będę miał ponadto poczucie, że NIE stałem się elementem masy (nie jestem bowiem religijnym komunistą). Jak często powtarzam:



Ostatnia refleksja – o wierze autentycznej


Chrystus jest jeden i ten sam – teraz i na wieki.

Alpha i O-mega.

Początek i Koniec.


ALE! Dla każdego jest on Kimś innym i dla każdego jest on Czymś innym – jako Obiekt pozaziemskiego spotkania. Chrystus może przerażać i koić. Może paraliżować i wywoływać największą rozkosz. Jest On spotkaniem najwyższego stopnia. Osobie, która Go odnajduje, towarzyszą wrażenia trudne do opisania. To właśnie jest Pasja Chrystusa – jest to ból i rozkosz za razem. I tym samym jest Pasja osoby wierzącej. Postępowanie za Chrystusem jest Pasją. Jest przyjęciem piekielnego bólu i niebiańskiej rozkoszy – a oba te doświadczenia są skutkiem opowiedzenia się za Chrystusem (kimkolwiek nie byłby On dla nas).


Najautentyczniejszą wiarą, jaką dostrzegłem u innych ludzi, to ta, gdy widać było, że bezgranicznie oddali się – jak pisał Omni – jako ofiarę. Oddali się cali Chrystusowi, którego dostrzegli z daleka, potem Go spotkali, a potem poszli za Nim – porzucawszy wszelki lęk. Wiedzieli, że czynią słusznie. Tę wiedzę (że wybór był słuszny) dawała ekstaza wywołana przez chemię ciała (o czym było w pierwszym punkcie tego wpisu), ale – co więcej – tę wiedzę dało dostrzeganie owoców naśladowania Chrystusa. Ci, którzy oddają całą (swoją) duszę jako własną ofiarę (Omni 26), sprawiają, że – choć nie dosłownie, ale jednak – chromi zaczynają chodzić, ślepcy odzyskują wzrok, trędowaci zostają oczyszczeni, głusi słyszą, umarli powstają z martwych, a ubogim głoszona jest dobra nowina (Łk 7,22).


Autentyczna wiara to taka, co dąży do zatracenia się w trosce o otoczenie. Naśladowca Chrystusa pozwala sobie na obumieranie, aby przynieść plon obfity (J 12,24). Naśladowca Chrystusa nie lęka się obumrzeć wraz z Nim. Autentycznego naśladowcy nie przeraża Gethsemane – wchodzi w mrok Gethsemane, choć wie, że nie ma takiej potrzeby, by tam szedł. Naśladowca Chrystusa nie boi się perspektywy, że w oddaniu się temu naśladowaniu straci kompletnie wszystko – a nawet będzie miał poczucie, że Bóg go opuścił (por. Alma 36,10). Prawdziwa chęć podążania za Chrystusem to nie oczekiwać absolutnie nic w zamian (I Kor 13,5) – nawet własnego zbawienia .


Autentycznego naśladowcę Zbawiciela pozna się po chęci stawienia czoła z własnym lękom. Autentycznego naśladowcę Zbawiciela pozna się po gotowości na rozkosz płynącą z wiary i na ból wynikający z tej samej wiary. Naśladowcy Chrystusa nic nie przeraża i wszystko może go zafascynować dogłębnie – choćby innym ludziom to coś wydawało się przerażające (a nawet po prostu złe). Naśladowca Chrystusa wie, że nic mu się nie stanie, bo Zbawiciel jest przy nim (Ps 23,4).


Naśladowanie Chrystusa jest pięknem samym w sobie. Jest wyzwalaniem się od lęku. Jest wciąż podsycanym pragnieniem tego naśladowania. Autentyczne naśladowanie Chrystusa jest odkryciem, jak piękna była decyzja o podjęciu się tego naśladowania – nawet za cenę zdzierżenia kompletnego osamotnienia, które wynikło z tej decyzji. Śmiem przypuszczać, że myśl tych czterech ostatnich zdań zawarła Simone Weil (1909-1943) w deklaracji, że nawet gdyby Bóg nie istniał – ona i tak by Go kochała.[4]


PRZYPISY:

[1] Por. Webmd.com lub PsychologyToday.com (szereg artykułów dostępnych); Autor bloga popularnonaukowego Corpina.com dodaje autorski komentarz o efekcie olśnienia towarzyszącego człowiekowi w rezultacie działania dopaminy: Since people often associate the understanding of a concept with a sense of happiness or victory, their learning is reinforced through the actions of dopamine on the reward pathways (wpis: Dopamine: Pleasure, Pain, Motivation and Learning). Te słowa zachęcają do pochylenia się nad kwestią funkcji dopaminy jako stymulatora pragnienia nowej wiedzy. Jednakże w świetle tych samych słów dopamina – jako przyczyna wrażeń zaspokojenia (nagrodzenia) – może potencjalnie osłabiać umiejętność przyjmowania i procesowania nowych danych przez centralny układ nerwowy.

[2] Arianna Huffington, Ted Talk, Arianna Huffington: How to Succeed, Get More Sleep, wypowiedź na YouTube (opublikowana 13 lutego 2017 roku, data dostępu: 23 marca 2021).

[3] cyt. za: Biblia Tysiąclecia, Poznań 2000 (przytoczony cytat z Księgi Hioba w przekładzie ks. Władysława Borowskiego).

[4] Simone Adolphine Weil (1909-1943) była francuską filozofką, znawczynią literatury klasycznej, historii oraz religii. Dorastała we francuskiej rodzinie żydowskiego pochodzenia. W latach 30-tych XX wieku mocno związała się ruchami lewicowymi. Żarliwie zgłębiała religię chrześcijańską – jeszcze intensywniej po tym, gdy przeżyła doświadczenia mistyczne. To czy przyjęła (na krótko przed śmiercią) chrzest w Kościele katolickim pozostaje sprawą sporną. Przytoczoną przeze mnie w tekście deklarację S. Weil poznałem w rozmowie z redaktorem periodyku katolickiego. Chociaż nie jestem pewien co do autentyczności słów Weil przytoczonych w tej właśnie formie, jestem skłonny uwierzyć w prawdopodobieństwo zacytowanej deklaracji jako że przypomina mi ona inne – podobne w wydźwięku – cytaty z tekstów autorstwa S. Weil (Musimy zaakceptować fakt, że kochamy Boga, nawet jeśli On nie istnieje. / Metodą oczyszczenia jest modlić się do Boga, … lecz ze świadomością, że Bóg nie istnieje. – te ostatnie przytoczone zostały w podcaście God Does Not Exist... z 5 października 2020 na stronie chatforgod.com/episodes).

Popularne posty z tego bloga

Znani „mormoni”, czyli ośmioro najsłynniejszych Świętych

Dziś trochę z innej beczki i trochę dla rozrywki. Ach, kimże są i gdzie są ci „mormoni”? To pytanie ciśnie się na usta wielu osobom uważającym, że jesteśmy dziwną podziemną sektą, która w tajemnicy przed światem kryje swych wyznawców. Tak – spotkałem się z tym poglądem! No cóż, mylenie nas równocześnie ze Świadkami Jehowy, Amiszami i Scjentologiami daje takie właśnie efekty. Tymczasem nie ma po naszej stronie nic tajemniczego. Otwarcie przyznajemy się do swej przynależności do świętych w dniach ostatnich, prowadzimy intensywne życie rodzinne, towarzyskie i zawodowe, a wielu z nas zrobiło międzynarodową karierę. Dziś chciałbym przedstawić Czytelnikom ośmioro znanych świętych. Jest ich więcej, ale skoncentrowałem się na tych postaciach, których sława dotarła do Polski. A oto oni: 1. Bill Marriott (ur. 1932) Znamy Hotele Marriott? ZNAMY! J ako dyrektor wykonawczy Marriott International, Bill Marriott kierował jedną z największych sieci hoteli na świecie do czasu p

Jesteś osobą LGBT, zgadza się? ROZMOWA Z PAWŁEM

Pawle, powiedz nam coś o sobie. Paweł (imię zostało zmienione): Mam na imię Paweł. Mieszkam w Polsce. Pracuję dla dużej firmy i realizuję liczne zlecenia. Jestem co dnia mocno zajęty. W wolnych chwilach uprawiam sport. Jesteś osobą LGBT, zgadza się? Można tak powiedzieć, choć nie pod każdą literką bym się podpisał ( śmiech ). Jesteś zatem „G” – gejem. Jestem orientacji homoseksualnej. Ale to nie jest moja tożsamość! Należę do Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich. W Kościele uczymy się, że przede wszystkim jesteśmy ukochanymi dziećmi Ojca Niebieskiego. Tym jestem – jestem Dzieckiem Boga. Oto kim jestem. Odcinasz się od organizacji LGBT? Nie. Mam tam licznych przyjaciół. Ale do żadnej nie należę. Należysz do Kościoła Jezusa Chrystusa. W środowiskach religijnych modne jest doszukiwanie się społecznej genezy orientacji homoseksualnej. Podejmowałeś kiedyś nad tym refleksję w odniesieniu do swojej sytuacji? Tak! Wielokrotnie

Jak prowadzić dziennik duchowy?

Wezwani jesteśmy do tego, by doskonalić się każdego dnia! Uff... Orka na ugorze! Być może. Każdy z nas ma inny temperament, inną historię, problemy i radości. By temu wszystkiemu się przyjrzeć, a zarazem złapać do życia trochę twórczego dystansu w sukurs przyjść nam może prowadzenie Dziennika Duchowego. Ja swój prowadzę od 2015 roku. Moje „Ja” z początku w niczym nie przypomina mojego obecnego „Ja”. I to jest właśnie super! Miło jest przyjrzeć się swojej ewolucji i nabrać nadziei, że kiedyś będzie się deczko lepszym niż dziś. W samorozwoju o niebo lepiej niż nie jedna auto-psychoanaliza pomóc może szczery notatnik uczuć, refleksji i Bożych podszeptów. Dzisiaj chciałbym podzielić się praktyką duchową jaką jest prowadzenie dziennika uczuć – lub jak kto woli „dziennika duchowego”. Zainteresowanym chciałbym przedstawić siedem rad na dobry początek realizowania takiej praktyki. Rada 1. Staraj się pisać codziennie (i odręcznie) Dobry dziennik duchowy prowadzony jest systematyc