Dziś
króciutko. Pragnę zwrócić się z apelem do Czytelnika, by nazywał
nas... jak chce. Siebie nie nazywamy „mormonami”, ale ta
etykietka przylgnęła do nas lata temu. Z określeniem świętych w
dniach ostatnich etykietką „mormon” związany jest naturalny
proces przyswajania sobie Innego przez społeczeństwo. „Kim oni
są?” - pytali się mieszkańcy stanów Nowy Jork i Illinois w XIX
wieku. Nazywają siebie świętymi (ang. saints) podobnie jak
pierwsi chrześcijanie na Bliskim Wschodzie. Tych ostatnich w
Antiochii określono „chrześcijanami”. Dlaczego akurat tak? Nie
wiadomo. Nie wiemy też jakie był intencje Antiocheńczyków. Śmiem
twierdzić, że podobnie jak ksywa „mormon”, tak „chrześcijanin”
była w początkowej fazie... prześmiewcza.
Dziś
nie ma nic śmiesznego w etykietce „chrześcijanin”. Co więcej –
niektórzy są z tego określenia wielce dumni. Podobnie jest z
„mormonami”. Początkowo „mormon” (lub „mormonita”) nie
kojarzył się zbyt pozytywnie, ale z czasem zaczęto stosować to
określenie z sympatią. Samo określenie „mormonizm” – które
moim zdaniem nie powinno być zapomniane – pojawia się w pismach
świętych, w sekcji 135 Nauk i Przymierzy.
Powiem
tak: niech nas ludzie nazywają jak chcą, a my... nie prostujmy, nie
korygujmy, nie wpadajmy w ton bogo-ojczyźniany broniąc prawidłowej
nazwy. Czasem nazywamy jakoś ludzi, bo traktujemy ich z rezerwą.
Innym razem, towarzyszą nam ciepłe uczucia, a używamy tego samego
określenia co w poprzednim wypadku. Między sobą nie bójmy się
nazwać „mormonami”, gdy cytujemy czyjąś o nas wypowiedź. Ale
w tym wszystkim pamiętajmy kim jesteśmy. A moim zdaniem jak nie
określono by nas lub jak nie określalibyśmy się sami, jesteśmy
po prostu „uczniami Chrystusa”. I świadomość tej tożsamości
powinna nam zawsze towarzyszyć.