Jako że podziwiam Fry'a za bystry umysł, umiejętność wnikliwej obserwacji (oraz fenomenalne zdolności aktorskie), ta wypowiedź głęboko zapadła mi w serce. Dotyka ona nie tylko kwestii istnienia Boga (boga), ale też kompetencji tego ostatniego w przypisywanej mu przez osoby wierzące rzekomej wszechmocnej władzy nad światem.
Osobiście nie wierzę w jakiekolwiek próby udowadniania przez teologów celowości cierpienia albo jego moralnej klasyfikacji (jako czegoś dobrego lub złego). Pierwsze próby to dla mnie podła niedorzeczność (wynikła chyba tylko z cynizmu „uczonych”) - druga mija się z celem. Jeżeli w ogóle jakoś oceniałbym cierpienie w tym ostatnim ujęciu, nie marnowałbym czasu i papieru traktatów religijnych na ukazywanie cierpienia jako czegoś dobrego! Tutaj skłonny byłbym uznać cierpienie po prostu za ZŁO.
Nie mam intencji bronienia „Boga (boga)”. Jeśli ten istnieje i jest tak wszechmocny, jak mówią, to z pewnością świetnie obroni się Sam. To, co jednak interesuje mnie w słynnej wypowiedzi Stephena Fry'a to to, jak szeroko pojęta kultura (religijna, a także literatura i film), NAUCZYŁY NAS „Boga” postrzegać.
Słowo „Bóg” lubię pisać w cudzysłowie. Po pierwsze dlatego, że gdy porównujemy religie, odkrywamy zupełnie odmienne znaczenia słowa „bóg”. Po drugie dlatego, że ja jako tak zwany „mormon” określenie „bóg” uważam za pogański twór – nijak mający się do Tego, który za tą nazwą wielkodusznie zgodził się ukrywać. Do tej mojej teologii nie raz jeszcze wrócę w kolejnych wpisach. Już teraz zapraszam do lektury!
Tragiczny świat Boga dostępnego
Jako członek Kościoła Jezusa Zbawiciela, mam świadectwo o tym, że życie usłane różami i świat piękny i radosny chciał dać nam, ludziom, potężny anioł – Lucyfer (por. Księga Mojżesza i Księga Abrahama). Chrystus tymczasem, wstawiając się za ludzkością przed tronem Ojca Niebieskiego, zgodził się z wolą swego Rodzica, by Ten dał ludziom życie z wolnością wyboru, możliwością szukania rozwiązań, przestrzenią na opowiedzenie się ZA lub PRZECIW tej sile, którą ludzie zwać będą „bogiem”, „bóstwem” (czy też „Siłą Wyższą”). Cieszy mnie fakt, że nie tylko mamy tę wolność, ale w ograniczonych zdolnościach percepcji i holistycznego objęcia natury wszechrzeczy, możemy zarówno współpracować z mocą Bożą, ale także rywalizować z nią na sposób twórczy, aranżując świat w naszym odczuciu lepiej niż ta Siła (rzekomo od nas Wyższa). Tutaj dotykam kwestii tego, jak rozumie się w naszym Kościele kapłaństwo – znów temat na osobny artykuł.
Gdyby istniał Bóg, który by za nas zaaranżował świat „co do joty” i gdyby ten Bóg był dostępny każdemu człowiekowi, który by się Mu zawierzył, prędzej czy później w rozwoju ludzkości doszłoby do tragedii! Oto zawierzenie temu Bogu byłoby rzeczą nieodzowną – wynikałoby ze zdrowego rozsądku, popartego empirycznym doświadczeniem. W efekcie, każdy kto by wiary w takiego Boga nie miał, stałby się niechybne obiektem drwin, dyskryminacji w społeczeństwach oraz prześladowania. Idąc dalej, eksterminacja niewierzącego (lub innowiercy) byłaby moralnie uzasadniona. Kategoryzacja gatunku ludzkiego na nadludzi i podludzi byłaby nie pomysłem obłąkanych, ale... koniecznością.
Powiem więcej: religijność w tym świecie byłaby (z całą pewnością) zawsze udziałem większości. Skutkiem takiego stanu rzeczy, żylibyśmy od wieków jako gatunek nie tylko cyniczny, ale także (w swym cynizmie i prostym widzeniu wszystkiego) nie-dobroczynny, nie-kreatywny i pozbawiony poczucia odpowiedzialności! Istnienie nasze byłoby jeszcze bardziej pozbawione sensu i celu. Zasadne byłby pytanie (stawiane wówczas przez paru odważnych niewiernych: „dlaczego i po co w ogóle istniejemy?”)
Przeraża mnie świat z Bogiem na wciągnięcie ręki!
I tu zdania nie zmieniam. Wolę moje przekonanie i świadectwo o Bogu nie tyle wszechmocnym, ile po prostu MĄDRYM. Wolę mojego Boga o „kształtach Rodzica”. Taki Bóg może wszystko – a zarazem zanadto „wtrącać Mu się nie wolno”! Taki Bóg daje mi, swemu dziecku, przestrzeń rozwoju i samodzielnego działania – na tyle, na ile mam talentów i sposobności. Troska o otaczający świat (w tym o ludzi cierpiących) oraz WREDNA (a jakże DOBRA przecież!) chęć ulepszenia tego świata staje się moją codzienną ambicją i misją – ukierunkowuje egzystencję i daje celowość działaniom.
Dla mnie, Janka S., herezjarchami nie są odstępcy od norm religijnych. Wręcz przeciwnie. Niebezpieczni dla sensownej religii są ci, którzy zaciekle jej bronią – tworząc teologie i kosmologie nie dające się podważać! Uważają oni siebie (mimo deklarowanej pokory) za odkrywców filozofii życia niepodważalnej i ze wszech miar spójnej. Zyskują oni poklask zagubionych tłumów, mają wiernych fanów i licznych publicystów. Ich poglądy są tak bardzo spójne, że przypominają szczelnie zamknięty kontener. Sprzyjają swą twórczością ogłupianiu rzeszy ludzi – a uchodząc za dobrych, generują szerzenie się zła i krzywdy. Są i byli wśród nich dostojnicy wielu denominacji religijnych, a niektórzy nawet piastowali w tych wspólnotach najwyższe stanowiska. Nazwisk nie wymieniam! – bo nie chcę nikogo urazić.
Jeśli jacyś ludzie chcą, by za nich ktoś życie przeżył, by im je strukturyzował i nakazał kokretne działanie – wiele ryzykują (włącznie z popadnięciem w marazm – bowiem życie i kosmos, choć milczą, na koniec dnia okazują się mądrzejsze od najpiękniejszych teorii).
Konkluzja...
… jest taka, że konkluzji nie będzie! SORRY! Za dużo ich już było i głowa mi od nich pęka... Nie chcę wpisywać się w tłum walecznych bloggerów, którzy (korzystając z ogólnej dostępności internetu) celem zaleczenia swych kompleksów i zaradzenia własnej dezorientacji sugerują (lub nakazują wręcz), że w życiu „ma być jakoś” lub że „wszyscy coś powinni”.
Podziwiam Stephena Fry'a i właśnie jego refleksja stała się inspiracją dla tego artykułu. Skłoniła mnie do popełnienia tekstu, gdzie w imię mojej wiary nie mam żadnego zamiaru tejże wiary bronić. Każdy wniosek o charakterze ogólnym jest równi zasadny. Ufam tylko, że i mnie i mojego idola łączy ta sama chęć, by to króciutkie ziemskie życie spędzić „jak najlepiej” - cokolwiek rozumiemy pod tak wyrażoną intencją.
A zakończyć chcę ostatnimi strofami mojego ulubionego wiersza słynnej polskiej noblistki:
(…)
W poważaniu być
miała
bezbronność
bezbronnych,
ufność
i tym podobne.
Kto chciał
cieszyć się światem,
ten
staje przed zadaniem
nie
do wykonania.
Głupota nie jest
śmieszna.
Mądrość
nie jest wesoła.
Nadzieja
to
już nie jest ta młoda dziewczyna
et
cetera, niestety.
Bóg miał
nareszcie uwierzyć w człowieka
dobrego
i silnego,
ale
dobry i silny
to
ciągle jeszcze dwóch ludzi.
Jak żyć –
spytał mnie w liście ktoś,
kogo ja zamierzałam spytać
o to
samo.
Znowu i tak jak
zawsze,
co
widać poniżej,
nie
ma pytań pilniejszych
od
pytań naiwnych.
(Wisława Szymborska, „Schyłek wieku” za: „Więź” nr 10/1996)