Parokrotnie (jeśli nie wielokrotnie!) spotkałem się z wyrazami sympatii tylko dlatego, że powiedziałem w nowo-poznanym towarzystwie, że jestem świętym w dniach ostatnich, czy jak woleli rozmówcy – „mormonem”. Natychmiast słyszałem od nich, że wyznawcy mojej religii to „fajni ludzie”, „uczynni”, „przyjaźni”, „nie biorący życia zbyt serio”, „wyluzowani”. Nie wiem, czy przypisałbym akurat sobie wszystkie te cechy – ale i tak robiło mi się nad wyraz miło! Bo oto nagle okazywało się, że należę do COOL GANG-u. Niestety, były też reakcje zupełnie inne. Dowiadywałem się na przykład, że jestem konserwatystą, anty-katolikiem, nieukiem i mizoginem, a tak w ogóle... że od dawna mam kilka żon (wróciłem do domu, sprawdziłem dla pewności po pokojach i – ma się rozumieć – w kuchni, ale nie było tam ani jednej!). Nikt z ostatniej grupy rozmówców w ogóle nie przyjmował do wiadomości tego, że chociażby mam znajomych w Kościele o poglądach mocno lewicowych lub liberalnych – ani tego, że w wielu krajach aktywnie organizujemy z katolikami wspólne akcje charytatywne – ani tego, że są w szeregach Kościoła znani akademicy (co ciekawe: głównie specjaliści w naukach ścisłych i inżynierowie) – ani też tego, że od dawna „mormonki” są wspierane przez swych mężów i braci w walce o równouprawnienie (a stan Utah dzięki ich działaniom był już w XIX wieku jednym z pierwszych regionów świata, gdzie kobiety uzyskały takie samo prawo wyborcze jak mężczyźni). Od dawna próbuję podsumować moje analizy i obserwacje zmierzające ku odpowiedzi na pytanie: dlaczego Kościół jest atakowany w sposób szokująco prymitywny? Z resztą – nie tylko ten Kościół! Jak to jest możliwe, że – mimo postępu wiedzy i promocji na świecie życzliwości i wzajemnego zrozumienia – tak wiele wspólnot wyznaniowych (oraz mniejszości społecznych) nadal cierpi z powodu szykan, oczerniania, szyderstwa i różnych innych form ataku? Odkrywając przede wszystkim jakieś uzasadnione przyczyny, dalej widzę niestety głównie te wynikłe z prymitywnych uprzedzeń.
Uzasadnione przyczyny
Istnieją uzasadnione przyczyny krytyki mormonizmu – czyli nie od razu ataku (po prostu krytyki – która oczywiście może pewnego dnia przyczynić się do ataku, ale go nigdy nie zakłada). Tutaj nie zaprzeczę! Są ku krytyce poważne podstawy. Pojawia się ona na styku kultur – to znaczy: w próbach dialogu międzyreligijnego, w pismach apologetycznych skierowanych przeciwko pracy misjonarskiej Kościoła oraz w wyniku analiz wzajem się wykluczających teorii historiograficznych, których obrońcy – pochodzący z różnych środowisk akademickich – starają się udowodnić swoje (wzajem się wykluczające) racje. Gdy na tym styku kulturowym znajdzie się reprezentant mormonizmu, w sposób nieunikniony otrze się on o krytykę – a dalej... być może o atak.
Zacznijmy od końca. Jeżeli ten reprezentant jest historykiem Kościoła, można śmiało przypuszczać, że jego prace badawcze znajdą się pod ostrzałem przeciwników prezentowanych w tych pracach teorii oraz sposobu opisywania wydarzeń (ożywienie dyskusji może z czasem skończyć się atakiem).
Jeżeli jest teologiem, prędzej czy później zmierzy się z zarzutami pod adresem wyznawanej przez siebie doktryny. To wynika – o czym często kompletnie zapominamy – z faktu, że odmienne religie prawie ZAWSZE inaczej definiują pojęcia dotyczące moralności i sfery nadprzyrodzonej. Przykładowo:
może i są podobieństwa w mormońskiej i muzułmańskiej koncepcji grzechu, ale obie religie mówiąc o nim mają de facto na myśli coś zupełnie różnego;
może i są podobieństwa między katolicką a mormońską koncepcją Boga (opartą na podobnych źródłach literatury religijnej), ale obie te religie pod pojęciem „Bóg” także widzą kogoś innego;
może i są podobieństwa między mormońską i buddyjską ideą szczęścia – ale na koniec dnia przedstawiciele obu tych światopoglądów muszą pogodzić się z tym, że ich idee szczęścia bywają kompletnie odmienne.
Rozwój konfrontacji na tle religijnym może doprowadzić do wzajemnych ataków.
Jeżeli reprezentant mormonizmu jest dyplomatą, spotka się ze zwykłym nieporozumieniem. Przedstawiciele różnych państw, narodów, wspólnot językowych, kulturowych i WYZNANIOWYCH mimo najlepszych chęci dojścia do konsensusu, muszą zgodzić się co do jednego: żyjemy w innych światach – choć nadal na tej samej planecie (napis jakiegoś zrozpaczonego graficiarza na wiacie osiedlowego śmietnika!).
Na pióro ciśnie mi się podanie koronnego przykładu nieporozumienia na styku kulturowym! Otóż, koncepcją zupełnie niejasną dla nie-członków Kościoła jest przede wszystkim mormońskie świadectwo. Wbrew powszechnemu rozumieniu, to świadectwo nie jest dyplomem lub dokumentem z czerwonym paskiem, nie jest też raportem z miejsca przestępstwa ani nie certyfikatem jakości produktu! Jak więc można je przedstawić teraz i dlaczego chcę tego dokonać akurat w kontekście publikowanego dzisiaj artykułu?! Nazwałbym je „przekonaniem o potężnej wadze doświadczenia, które dany człowiek rozumie jako doświadczenie duchowe”. Hm... Niby dałem z siebie wszystko, ale już ten opis „świadectwa” pokazuje subiektywność jego natury – a także (niestety) to, że pozostanie ono nieczytelne dla tych, co nie interesują się w ogóle doświadczeniem, które określiliby jako duchowe. Osoby nieposiadające (albo unikające) takich doświadczeń mogą zacząć oskarżać człowieka „uduchowionego” o dziwaczność, a oskarżenie to z chwilą prób obrony ze strony oskarżonego z czasem może skończyć się wyśmianiem i oczernianiem go – czyli po prostu atakiem.
Ośli upór
Kolejną przyczyną ataków pod adresem Kościoła jest coś, co nazywam „oślim uporem”, czyli: jest tak, jak JA uważam – i koniec! Znamy to wszyscy. Ów „ośli upór” jest zwykle wynikiem wychowania, przywiązania do konkretnej tradycji, lękiem przed intelektualnym i światopoglądom wyemancypowaniem się z przytulnego domku przekonań rodziców lub wychowawców. Za tym uporem stoi (jak napomknąłem) po prostu... LĘK. Lęk to uczucie irracjonalne (w odróżnieniu od strachu uzasadnionego przykrym doświadczaniem – na przykład: osoba raz ugryziona przez wilczura, prawdopodobnie nigdy nie zaadoptuje psa!). Lęk jest baniem się czegokolwiek, co wydaje nam się obce / nieznane. By obronić się przed zbliżeniem do obcego, będziemy prawie mimowolnie szukać sposobów obrony przed tym zbliżeniem – obrony, która zapewni nam emocjonalną i (być może także) duchową równowagę. Będziemy przystępowali do ataku – może najpierw pasywnego, ale z czasem jawnego.
W środowiskach bardzo tradycjonalnych „mormoni” spotykają się ze zmasowanym atakiem. Pojawiają się publikacje na ich temat oparte o źródła JEDYNIE przeciwników Kościoła oraz te pełne relacji o przestępstwach, które 40 lat wcześniej popełnił jakiś członek mormońskiej wspólnoty. Ponieważ środowiska tradycjonalne – z powodu obecnego w nich lęku przed czyjąś odmiennością – nie rozróżniają za bardzo obcych sobie kultur i zwyczajów, tak zwani „mormoni” (święci w dniach ostatnich) mogą być porównywani w tych środowiskach do „mormonów fundamentalistycznych” (na przykład w krajach głównie zamieszkałych przez katolików) albo do ateistów (w krajach muzułmańskich). Podlegają tutaj takiej kategoryzacji (a ich przekonania takiej interpretacji), z którą dana „zalękniona” społeczność jest oswojona – a to dlatego, że święci „kogoś im przypominają”. I dlatego na przykład: „mormoni” będą dla katolików – politeistami („bo jakoś tak wygląda ten ich Bóg”), dla prawosławnych – obrazoburcami („bo ikon świętych nie mają”), a dla agnostyków – czcicielami Trójcy Świętej („no bo, przecież, podobno to też chrześcijanie”). Nie muszę chyba tłumaczyć, że te porównania mają się nijak do „mormonów” i pochodzą tylko z doświadczeń historycznych, które odziedziczyła dana społeczność po przodkach walczących z jakimś dawnym, pobliskim i – paradoksalnie – dobrze znanym sobie wrogiem!
Pozwoliłem sobie w tej części na określenie omawianego zjawiska „oślim uporem”. Być może to dosadne (lub wręcz – aroganckie!). Ale mój pomysł na wulgarną nazwę wynikł wprost z odkrycia, że „ośli upór” jest po prostu destruktywny – ma on bardzo przykre konsekwencje. Jest powodem animozji, a nawet rozpadu serdecznych więzi. Pamiętam, jak parę lat temu o mormonizm zapytała mnie koleżanka z byłej pracy (początkowo darzyliśmy się ogromną sympatią – zbliżyła nas podobna pasja do zawodu nauczycielskiego). Ona była bardzo konserwatywną katoliczką – podkreślała swoim zachowaniem, że nie przepada za innowiercami i gdy ktokolwiek zaczynał rozmowę o swoim koledze-buddyście lub koleżance-luterance, wspominana dziewczyna ostentacyjnie zmieniała temat. Chyba tylko z uwagi na początkową sympatię zapytała tamtego dnia o moje przekonania. Powiedziałem wówczas kilka ogólnikowych zdań i zaproponowałem pożyczenie jej Księgi Mormona (gdyż nigdy jej nie czytała) lub jednej z kościelnych publikacji informacyjnych. Nie mam czasu na czytanie jakichś głupich ksiąg! – krzyknęła. OK – zareagowałem – a dlaczego tak nazywasz Księgę Mormona? Przecież w ogóle jej nie znasz – dodałem za chwilę. Odpowiedzi... nie otrzymałem nigdy. Koleżanka pospiesznie wyszła z biura, a następnego dnia unikała kontaktu wzrokowego ze mną. Wkrótce też – z jakichś powodów – zmieniła pracę. Owszem – nigdy już się nie widzieliśmy.
Nienawiść
Nie przeczę – nienawiść/niechęć do świętych (aka „mormonów”) także miewa swoje podstawy. Mimo swej chwalebnej nazwy, święci w dniach ostatnich są tylko ludźmi. Były wśród nas „czarne charaktery” – niektórzy piastowali nawet wysokie i widoczne stanowiska. Nie poprawiło wizerunku Kościoła wykluczenie ich ze wspólnoty religijnej – jak i zabiegi przywódców duchowych, by niesfornych członków oddać państwowemu wymiarowi sprawiedliwości (UWAGA: w Kościele nie wolno nikogo z członków kryć przed policją lub sądem!). Jeśli ktoś został skrzywdzony przez „mormonitę”, to rozpowie o swej szkodzie komu tylko może (na przykład prasie!). Nie ukoją go nawet działania Kościoła zmierzające ku zadośćuczynieniu. Historia pokrzywdzonego napełni opinię publiczną awersją do całego Kościoła – zaś sam pokrzywdzony nigdy nie uwierzy w dobre intencje nikogo, kto ma cokolwiek wspólnego z mormonizmem.
Nie jest to zresztą zjawisko odosobnione. Kobieta opuszczona przez ukochanego męża będzie jeszcze długo po rozstaniu obwiniać za swoją rozpacz WSZYSTKICH mężczyzn bez wyjątku. Polak przepędzony z rodzinnego domu na Wołyniu latem 1943 roku nigdy nie obdarzy szacunkiem ŻADNEGO Ukraińca. Absolwent szkoły, który latami był nękany i oczerniany przez dwóch czy trzech nauczycieli, do końca życia będzie uważał CAŁY system edukacji za jedną wielką pomyłkę i źródło zła. To, co – dość chałupniczo – nazwałbym „nienawiścią uogólnioną”, jest fenomenem powszechnym i podsyca nastroje przeciwko konkretnym zbiorowościom. Nienawiść – zwłaszcza ta rozjuszona bolesnym doświadczeniem – łatwo wkrada się w opisane przeze mnie wcześniej sytuacje: krytykę, apologię, dyplomację i upór. Wówczas tworzy brzydką Hybrydę siejącą społeczne, kulturowe i uczuciowe spustoszenie. Ze względu na swój pierwotny charakter, nienawiść łatwo daje się sprowokować. Rozsiana – szybko się udziela i wkrada w wiele sfer życia, nawet te, gdzie ani trochę nie była pożądana.
Napisawszy te ostatnie dwa zdania wracam do słów Koheleta cytowanych na samym początku (i złośliwe żarty wspomnianej satyryczki). Nienawiść jest przerażająca i bywa katastrofalna w skutkach. Ale, jak już pisałem, jest prosta i pierwotna dla człowieka – tak, jak paskudny odruch obgryzania paznokci. Z czasem – co jeszcze bardziej tragiczne – staje się oswojona i (o Zgrozo!) bywa całkiem przyjemna. Zaczynamy się w niej czuć jak w domu. Nie dajemy jej sobie wyrwać z serca – bo jest przecież nasza, własna i tak dobrze nam znana. Wiele rzeczy zaczynamy robić pod jej dyktat – czasem kompletnie mimowolnie.
Hm... No właśnie! Czy ja nie mówię cały czas „MY”?!
Biję się w piersi!
No tak! Królowaniu w świecie nienawiści / uprzedzeń jesteśmy winni my wszyscy – MY też. Nie zamierzałem w tym artykule nikomu wyciągać przysłowiowej drzazgi z oka. Mimo apologetycznego tytułu wpisu, nie chciałem też bronić Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich. Daleki byłem od tego. Staram się ważyć słowa, gdy przygotowuję wpisy – w tym: ten dzisiejszy. Wiele jeszcze czasu upłynie, nim MY – wszyscy ludzie – w ogóle się zrozumiemy. A może – cóż! – nie nastąpi to nigdy. Codziennie jednak można się starać choć o milimetr wychylić z przytulnej norki dobrze znanych przekonań. Kto wie – może poza nimi jest świat choć troszeczkę lepszy...