Eliza:
Czy możesz znowu przytoczyć to wyznanie, które zawarłeś w liście
do Twojej Mamy i w przemówieniu z okazji chrztu kolegi?
Jan
Paweł Skupiński: Jasne! Zapisałem je sobie – przepisałem z
listu do notatnika, który pieszczotliwie nazywam Kroniką, a moja
koleżanka z Kościoła, ze względu na niezwykle piękną okładkę,
zwie „Świętą Księga Janka”. W liście pisałem:
Teraz, gdy czas przy świątyni powoli dobiega
końca, rozumiem niepewności i lęki sprzed kilku dni. To wszystko
chwile próby. Gdy wykonuje się tak poważny krok jak nawrócenie,
niepokoje nieuchronnie nas dopadną. Nawrócenie jest jak powrót do
Ojczyzny, w której się nigdy nie było. Tu znowu nie zna się nazw
ulic, drogowskazów, mowy przechodniów... choć wszystko w języku,
który ma być ojczystym. Tak jest z nawróceniem. To podróż do
innego landu, który stanie się domem po dłuższej chwili
aklimatyzacji. Nawrócenie to też podróż w głąb samego siebie –
tak daleko, że zapomina się w głąb czego się ruszyło.
Kiedy
– tak na serio – nawróciłeś się? Było to w 2003 roku, gdy w
końcu poznałeś misjonarzy?
Nie...
Długo później. Nawróciłem się w 2012 roku – ale nie
wiedziałem na co.
Jak
to?
To
było bardzo złożone i za razem proste w swej wymowie wydarzenie.
Zacznę od tego, że od dziecka interesowałem się religiami i jako
tako byłem przywiązany do katolicyzmu. Ale to było specyficzne
przywiązanie – może później do tego tematu wrócimy... W każdym
razie był 29 sierpnia 2012 roku. Byłem w Szwecji. Cały tamten
dzień spędziłem łażąc po Sztokholmie. Na dworcu autobusowym
umówiłem się z R. – mieliśmy jechać na lotnisko Skavsta, by
wracać do Polski. Był przyjemny wieczór. Gdy jechaliśmy
autobusem, zachód słońca taką niezwykłą ognistą poświatą
rozpalał kontury ciemnych kształtów lasu... A może pod wpływem
lektury ten zachód wydał się tak piękny i szczególny?
Jakiej
lektury?
W
drodze na lotnisko czytałem komentarz do Tomasza z Akwinu autorstwa
Leszka Kołakowskiego. I trafiłem na zdanie: dobro ze swej natury
pragnie więcej dobra tworzyć.
To
dość oczywiste stwierdzenie filozoficzne, nie uważasz? W sumie...
nie ma w nim nic nadzwyczajnego. Ale CO się w tobie zadziało?
Jakoś
to zdanie poruszyło ważną strunę w duszy. Niby nic... A jednak!
Zrozumiem w jednej chwili, siedząc w autobusie do Skavsta, że Bóg
jest silniejszą ode mnie DOBRĄ rzeczywistością. I posyła nas,
ludzi, by więcej dobra tworzyć. A jeśli jest gdzieś brak, zło,
cierpienie – by je zwalczać lub zapełniać. Do głowy przyszło
jeszcze kilka innych refleksji – na temat rodziny, przyjaźni. Tak
czy owak... w tamtej chwili poczułem się ze wszech miar kochany.
Poczułeś
się bardziej katolikiem, prawosławnym... mormonem?
Teistą.
Na chwilę stanąłem poza wszelką denominacją. Ale droga do
Kościoła Jezusa Chrystusa miała być jeszcze długa i wyboista. W
każdym razie odkrywałem w sobie potencjał wiary. Wiary, która
może wybrać dowolny ogród, gdzie mogłaby zapuścić korzenie i
kwitnąć dalej. W tamtej chwili też poczułem jedną istotną
rzecz. Po raz pierwszy nie czułem się istotą skazaną na wieczne
potępienie...
A
tak się do tej pory czułeś?
Tak
– oczywiście! I, rzecz jasna, gdy tamto uczucie zniknęło, wraz z
zajściem słońca tego wieczora, znów fatalistyczne myśli zaczęły
mi zaprzątać głowę: może się mylę, może jestem w błędzie –
może jestem skazany? Ale jednak pojawiło się światełko w tunelu.
Nie światło mojej intelektualnej produkcji, którym chciałem
rozjaśnić mroki swojej egzystencji, ale takie, którego źródło
było zewnętrzne – poza mną.
Jak
wyglądała Twoja religijność wcześniej, dużo wcześniej – w
dzieciństwie?
Cóż...
Zawsze byłem uduchowiony i zawsze poszukiwałem. Gdy żyła babcia
Zofia, mama mojej mamy, często czytaliśmy Biblię w obrazkach
dla najmłodszych. Z obiema babciami, Zofią i Marianną –
matką mojego ojca, regularnie chodziłem do kościoła. Z kolei
siostra mojego Dzidka z Biłgoraja, ciocia Jadwiga, miała w domu
piękne albumy z obrazami biblijnymi. Uwielbiałem je oglądać i już
jako dziecko zafascynowałem się sztuką sakralną! Babciom
zawdzięczam wiarę piękną, subtelną i niewinną.
Katolicką?
Trudno
powiedzieć... Po prostu wiarę. Wiarę w Siłę Wyższą dobrą i
serdeczną – jak moje Babcie. Ale potem... coś się zmieniło.
Mniemam,
że poszedłeś na katechezę?
Tak,
najpierw w domu parafialnym (było to jeszcze w 1989 roku), potem
religia trafiła do szkół. I się zaczęło!
Co
się zaczęło?
Wątpliwości...
Wahania: kto ma rację – moje Babcie (posłanki serdecznego,
kochającego Boga) czy katecheci – orędownicy Boga surowego,
którzy (po wielokroć to słyszałem) grzmieli, że za to i to Bóg
zsyła „prosto do piekła”. W latach dziewięćdziesiątych moja
rodzina przeszła burzliwe kryzysy. Ja ciągle byłem religijny,
chodziłem do kościoła, na nabożeństwa, na katechezy, ale w tych
warunkach moja duchowość uległa potężnemu rozstrojeniu –
Bóg stał się przerażający. By się ukoić, chodziłem na
przemian do kościołów różnych denominacji – nigdzie nie mogłem
zagrzać miejsca. Tamtego Boga – Boga moich Babć – nigdzie nie
znajdowałem.
Byłeś
rozchwiany.
Byłem
rozbity. Po latach dowiedziałem się, że rówieśnicy
z lat szkolnych wspominali mnie jako nieśmiałego, ale też
impulsywnego, chwiejnego i przerażonego otaczającą mnie
rzeczywistością. Byłem płaczliwy. Nauczyciele mieli ze mną sporo
kłopotów. Fatalnie się uczyłem.
Ale
studia ukończyłeś bardzo pomyślnie!
Na początku klasy maturalnej
dowiedziałem się o Międzywydziałowych Indywidualnych Studiach
Humanistycznych, na które wybierał się mój serdeczny kolega z
klasy. On – do Krakowa. Ja postanowiłem zacząć te same studia w
Lublinie, na KUL-u. Pomyślałem, że to kapitalny pomysł: lubiłem
robić równolegle różne rzeczy, angażować się, pisać. I w
takich warunkach mogłem bezkarnie zająć się moją duchowością
od strony bardziej systematycznej – jednym z moich kierunków stała
się teologia, na którą (nie taję) i tak chciałem prędzej czy
później pójść. Egzamin na studia zdałem z bardzo wysoką notą,
przygotowawszy temat rozmowy kwalifikacyjnej z sakramentologii
katolickiej i ikonografii prawosławnej. Z racji między-wyznaniowego
doświadczenia, postanowiłem w trakcie studiów zgłębić ekumenizm
i dialog międzyreligijny.
Tak
poznałeś księdza Hryniewicza?
Tak.
Zajęcia profesora Hryniewicza to w ogóle pierwszy wykład, na który
poszedłem! Od razu zorientowałem się, że co roku będę starał
się wstrzelić na jakieś zajęcia przez niego prowadzone – i tak
się stało. Na teologii zgłębiałem prawosławie, luteranizm,
mariawityzm i anglikanizm... katolicyzm rzymski interesował mnie
najmniej (śmiech).
A z religii nie-chrześcijańskich – judaizm. W ramach programu
Socrates-Erasmus udałem się na półroczne studia do Leuven – by
porządnie poznać dialog między-religijny, katechetykę oraz
hebrajszczyznę biblijną, której uczyłem się pod surowym okiem
doktora Briana Doyle'a.
A
mormonizm?
Księgę Mormona dostałem od
lubelskich misjonarzy jeszcze w liceum... Kolekcjonowałem różne
księgi religijne (Biblię, Koran, książki o buddyzmie i
hinduizmie). Misjonarze dawali kolejną – to wziąłem! Zabrałem
się do lektury. Księga Mormona wydała mi się nawet interesująca.
W internecie zacząłem szukać czegoś o „mormonach”. Ich
wierzenia zaintrygowały mnie.
Ale
nie dałeś się jeszcze przekonać.
Bo
żadnego „mormona” nie poznałem. Wiesz, wiara jest relacyjna.
Wiarę buduje wspólnota, dialog – nigdy monolog. Ja chciałem
poznawać Boga solo.
Właśnie ks. Hryniewicz uzmysłowił mi, że to... po prostu błąd.
Gdy mu to powiedziałem uśmiechnął się do mnie z politowaniem i
powiedział: a
myślisz, że to się tak da – samemu?
Kiedy poznałeś misjonarzy – tak
żeby móc wreszcie porozmawiać?
W październiku 2003 roku.
No, faktycznie...
Byłem
wówczas na II roku teologii w Lublinie. Stali na skrzyżowaniu
Racławickich i Lipowej – to ja do nich podszedłem i poprosiłem o
rozmowę. Przeszliśmy się do kaplicy. Po
rozmowie ze starszym Lee poczułem Ducha, który wołał mnie do
Kościoła Jezusa Chrystusa, ale to wołanie w sobie stłumiłem. Ze
spotkania wyszedłem ze łzami w oczach. Towarzyszyło mi istotnie
dziwne uczucie podczas tamtego spotkania. Używając słów innego
konwertyty, poczułem się w owej chwili jakbym opuszczał zoo i
stwierdził, że jestem żyrafą... To dojmujące uczucie odkrycia
Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich jako mojego
domu już nigdy mnie nie opuściło.
A jednak z chrztem
zwlekałeś jeszcze 15 lat! Co się stało?
Dwa dni później rozmawiałem o tym
doświadczeniu z koleżanką z teologii – bardzo uprzedzoną do tak
zwanych „sekt”. Zaczęła mi z głowy wybijać „te bzdury”.
Jeśli chodzi o religijność, zawsze byłem zewnątrz-sterowny. Gdy
ktoś w autorytatywny sposób coś mi mówił – słuchałem. Ale i
tak dalej czytałem Księgę Mormona... W tym czasie pisywałem już
dla ekumenizm.pl. Chciałem kilka razy przemycić coś o mormonizmie,
ale odmawiano mi.
Dlaczego?
Bo – słyszałem za każdym razem –
„mormoni nie są chrześcijanami”. Koniec – kropka. Ale
ówczesny redaktor naczelny, znany publicysta, zgodził się w końcu
(było to w 2008 roku) na opublikowanie mojego wywiadu z rzecznikiem
prasowym Kościoła. Tak poznałem serdecznego przyjaciela, z którym
do dziś jestem w kontakcie – i nawet należymy do tej samej gminy!
Czy ktoś z bliskich słyszał o
Twojej fascynacji mormonizmem?
Zawsze mówiłem o licznych
fascynacjach religijnych – prawosławiem, mariawityzmem...
judaizmem. Ale o tej jednej – nie. To było zbyt intymne.
Nie puściłeś przysłowiowej pary
z ust?
W końcu się złamałem. Ale nie
uwierzysz przed kim! Dostałem się na program międzyuczelniany,
Akademia Artes Liberales.
Której szefował prof. Jerzy Axer?
Tak.
W ramach programu uczęszczałem na zajęcia na sąsiadujący z
KUL-em UMCS – na rosjoznaswtwo. Tam poznałem przesympatyczną
wykładowczynię literatury i folkloru rosyjskiego, panią dr Alinę
Orłowską. Gdy już wstawiła mi piątkę do indeksu, powiedziała,
że zdradzi mi sekret jakim nurtem w kulturze interesowała się
najbardziej – powiedziała. O!
- zareagowałem, poczuwszy się bezpiecznie – a
ja mormonizmem!
Ulżyło?
A gdzie tam! Zaczerwieniłem się jak
burak – bo moja największa fascynacja nagle została ujawniona.
A kiedy pojawiła się taka poważna
myśl o konwersji?
Dwa-trzy
lata później – w 2010 roku, gdy już przeprowadziłem się do
Warszawy. Ale tu znów czekałem. Latem 2012 roku ponownie
przeczytałem Księgę Mormona – od deski do deski. Nie czułem się
gotowy. Poza
tym... nie nadawałem się do świętych, bo moje życie nie należało
do najświętszych... By
jakoś pożenić niegrzeczny styl życia i przywiązanie do
duchowości, myślałem o drodze uduchowionej – byciu spiritual,
bez denominacji. Nie przyznawałem się do żadnej religii. Ale...
nastał pamiętny sierpień 2012!
Nawrócenie.
Iluminacja. Gdy odchorowałem tamto
szwedzkie doznanie, moje życie wcale nie uległo drastycznej
zmianie. Po szwedzkim doświadczeniu faktycznie, wróciłem do
dziecięcego regularnego bywania w kościele – katolickim. Miałem
nadzieję, że znajdę utęsknionego „dobrego Boga” – takiego
jak w dzieciństwie. Ale było zupełnie odwrotnie! Po jakimś czasie
ta cisza iluminacji okazała się być... ciszą przed prawdziwą
burzą. Straszną burzą. Pozwolisz, że daruję Czytelnikom
szczegóły.
A tak ogólnie?
Używki... Imprezy... Zakrapiane
bieganiem po konfesjonałach. Wróciła też dawna niestabilność.
Zacząłem mieć objawy silnej depresji i... poważne myśli
suicydalne.
Ojej, to jakiś koszmar! Ale coś
Cię jednak trzymało przy życiu.
W
2013 roku zaintrygowała mnie akcja na YouTube, I'm
a mormon.
Oglądałem te filmiki – czasami jeden po kilka razy. Świadectwo
świętych urzekło mnie – chciałem być TAKI JAK ONI. Wróciłem
do czytania Księgi Mormona, a w 2015 roku postanowiłem porządnie
przysiąść do odkładanego projektu napisania książki o
fascynującym mnie temacie. Kupiłem bilety i tego samego roku udałem
się do Salt Lake City na wymarzony mormoński research.
Przy okazji zwiedziłem Nowy Jork, Arizonę, Las Vegas, Los
Angeles... Zachwycił mnie Grand Canyon. Na tę chwilę to były
najlepsze wczasy mojego życia! Bardzo dobrze wspominam 2015 rok i
mam z tego okresu wspaniałe wpisy w pamiętniku. Od kolejnego roku
zacząłem często bywać na mormońskich nabożeństwach. W tym
czasie poznałem mojego serdecznego przyjaciela, Tomasza. Był
konwertytą. Zapytałem go dlaczego wybrał mormonizm. Szukałem
Kościoła odpowiedniego dla MNIE
– powiedział. I dzięki niemu w 2017 roku byłem bliski decyzji,
ale...
Znów nie?
Postanowiłem dać szansę
katolicyzmowi. Nawet bywałem na Mszach Trydenckich. Zainteresowałem
się drogą Karmelu. Czytałem literaturę. Na początku 2018 roku
dałem za wygraną. To znaczy: na pewno nie ten katolicyzm, jaki
znam, jest moją drogą. Wiosną wraz z R. i K. udałem się do
Grecji. Dla chłopaków była to wycieczka krajoznawcza – ja
szukałem mojego prawosławia. Po powrocie udałem się do klasztoru
karmelitańskiego w Czernej na rekolekcje – tu z kolei szukałem
mojego katolicyzmu.
Odkryłeś pustkę?
Wręcz
przeciwnie. Poznałem tam ojca Pawła, od którego dowiedziałem się
ważnej rzeczy: do
Kościoła (Kościołów) przyciąga autentyczność.
Oraz: na
miłość Boga nie trzeba sobie zapracować.
Można te dwie mądrości wielorako rozumieć, ale ja już
wiedziałem...
Nie jesteś katolikiem?
Nie
jestem – i dawno już nie byłem. Byłem – w moim odczuciu –
bohaterem serii I'm
a mormon.
Tego pragnąłem: ich stylu życia, ich świadectwa, ich duchowości,
ich Kościoła. 1 czerwca 2018 roku nastąpiło może nie ponowne
nawrócenie, ale fortunny zbieg okoliczności.
Znowu się rumienisz! Co się wtedy
stało?
Wstawszy
rano włączyłem sobie na YouTube moją ukochaną piosenkarkę –
Się, a dokładnie jej kawałek „Flames”. I tam był taki
refren:
Go, go, go, figure it out
Figure it out, but don't stop moving
Go, go, go, figure it out
You can do this
Go, go, go, figure it out
Figure it out, but don't stop moving
Go, go, go, figure it out
You can do this
I poczułeś, że możesz TO
zrobić?
Tak – pójść za głosem sumienia.
Hm...
Ciekawe. Sii zawdzięczasz ostateczną decyzję o konwersji! (śmiech)
Jeszcze
słuchając tej piosenki, napisałem SMS do ówczesnego prezydenta
misji, Mateusza Turka: „proszę o kontakt z misjonarzami –
TERAZ!” Trzy tygodnie później, 18 czerwca, złożyłem na ręce
wikariusza parafii katolickiej w moim sąsiedztwie akt apostazji i
ostatecznie zerwałem z katolicyzmem. 27 października 2018 roku
zanurzono mnie w wodach chrztu. To był – jak dotąd –
najpiękniejszy dzień w moim życiu.
Co za ulga! (śmiech)
Czym jest dla Ciebie
chrzest?
Przymierzem.
Świadomym wejściem na drogę. Pan
rzekł do Abrama: «Wyjdź z twojej ziemi rodzinnej i z domu twego
ojca do kraju, który ci ukażę. Uczynię bowiem z ciebie wielki
naród, będę ci błogosławił i twoje imię rozsławię: staniesz
się błogosławieństwem. To
Księga Rodzaju – początek rozdziału 12. Chrzest to zerwanie z
dotychczasowym życiem, ale też wejście na drogę błogosławieństw.
I kolejnych przymierzy. Ja dałem Bogu siebie, a On dał się mi.
Lubię wracać do dnia chrztu. Okazją do tego jest częste
przeglądanie fotografii z tej pięknej uroczystości. I okazją do
tego jest bywanie na chrztach innych osób a także przyjmowanie
chrztów za zmarłych – dla
mnie chrzty za zmarłych to rekolekcje.
Dokonuję obrzędu w czyimś imieniu, ale też sam biorę w nich
aktywny udział i... przypominam sobie. Pamięć jest bardzo ważna –
o tym uczą dzieje Izraela oraz Jeredytów (prehistorycznego
plemienia, którego dzieje opisuje Księga Etera): gdy naród
przestrzega przykazań – powodzi mu się, gdy zapomina o swoim Bogu
– coś zawsze idzie nie tak. Dzieje starożytnych ludów to
parabole – dane nam są na duchową wędrówkę, abyśmy uczyli się
od nich pamiętać o naszych przymierzach, aby i nam się powodziło.
To trochę
uproszczone.
Mówię o powodzeniu w
sensie duchowym. Obecny prezydent Kościoła Jezusa Chrystusa, Russel
M. Nelson, przypomina: chcesz być szczęśliwy, zachowaj
przykazania. Od siebie dodam: chcesz być gnuśny, zgorzkniały,
rozżalony – to ich nie zachowuj.
Czyli wiara to dla
Ciebie radość?
Tak.
Oczywiście w sensie duchowym – czyli najważniejszym. W Kościele,
do którego należę, jest także czas na smutek i łzy. Ale
w prawdziwym Kościele Jezusa Chrystusa nigdy nie ma miejsca na
złośliwość, sarkazm, cięte riposty i zasmucanie kogokolwiek.
Głosimy Chrystusa zmartwychwstałego – a Zmartwychwstanie, to
odejście od tych wymienionych przeze mnie rzeczy. To one budują
cywilizację śmierci, o której tak trąbią apologeci katoliccy.
Szkoda, że oni sami o tym zapominają. Przypisuje
się cywilizację śmierci konkretnym ludziom, grupom i wspólnotom –
to potworne, nieludzkie i szatańskie (szatan lubi atakować
konkretne osoby – święty, nigdy!).
Zapominamy, że budujemy kulturę beznadziei sami (również my,
święci w dniach ostatnich), gdy do naszego dyskursu zapraszamy
sarkazm, cięte riposty i robienie innym przykrości.
Święty nie jest
hejterem!
Święty
nie jest hejterem, a to znaczy: nie plasuje siebie i swoich poglądów
wyżej innych, jak lubi robić to adwersarz. Prorok Izajasz (tak
ważny dla autorów Księgi Mormona) przytacza takie wyznanie
Szatana: Wstąpię
na niebiosa; powyżej gwiazd Bożych postawię mój tron. Zasiądę
na Górze Obrad, na krańcach północy. Wstąpię na
szczyty obłoków, podobny będę do Najwyższego (14,13-14).
Jak
rozumiem, działanie i postawa świętego są zgoła odmienne od
tego, które przedstawiłeś? Święty nie jest karierowiczem.
Nie
jest ideologicznym karierowiczem – nie mówi: ja mam rację, ja
wiem, moja prawda jest mojsza niż w twojsza (jak w filmie).
Święty jest pokorny. Nasza religia jest religią posłuszeństwa
Ojcu Niebieskiemu, który jest troskliwym Rodzicem. Posyła swego
Syna, a dalej nas na nasze pola (Ewangelia Jana 20,21), abyśmy
wykonali nasze prace (Księga Almy 32). Ja pragnę moją pracę
wykonać jak najlepiej. Nie uda mi się to w 100%, bo jestem tylko
śmiertelnikiem – ale mogę działać i z każdym dniem być deczko
lepszy niż byłem wczoraj. Zawsze lubię powtarzać, że wolę
świętym trafić do piekła, niż skurczybykiem na wyżyny niebios.
To mocne zdanie i pełne niemożliwych paradoksów, ale oddaje moją
politykę na życie. I moją filozofię życia codziennego.
Jeden
z waszych przywódców duchowych z XX wieku – nie pamiętam który
(nie dawno mi mówiłeś) – powiedział kiedyś, że nie lęka się
śmierci, tylko tego, że w Dniu Sądu Chrystus zrobi mu wyrzut:
„mogłeś więcej”.
To
nie prawda! Mam prawo się z tym nie zgodzić. Czuły, kochający i
sprawiedliwy Chrystus NIGDY tak nie powie. Nigdy – jako
śmiertelnicy – nie wykorzystamy 100% naszego potencjału. Bo
jesteśmy znikomymi istotami w tych ciałach i w tym świecie. Możemy
tylko STARAĆ SIĘ dać z siebie wszystko. Gdyby było inaczej,
święci wykorzystujący 80, 90, 100 procent swoich możliwości i
umiejętności mieli by święte prawo do bycia sędziami innych –
mogliby się pysznić, domagać uznania i chodzić z głową
podniesioną do góry. Nie taki ideał przedstawia Ewangelia. W
Księdze Almy czytamy „zawsze miej się za niegodnego przed Panem”
(rozdz. 39), a w Nowym Testamencie Biblii Chrystus chwali nie
wspaniałego i wspaniałomyślnego faryzeusza, ale celnika, który
stoi za nim i bije się w piersi... Piękny ideał pobożności i
religijności pozostawił w swych duchowym testamencie inny duchowy
przywódca naszej dyspensacji, a mianowicie prezydent Lorenzo Snow
(przewodzący Kościołowi w latach 1898-1901): daj mi, Boże
– zwykł się modlić – bym jutro był troszkę lepszy niż
byłem dziś. I ten właśnie ideał (i ta myśl) przyświeca mi.
Jesteś
szczęśliwy?
Dziś
– bardzo. I wiem, że znajdę pokój dzięki członkostwu w
Kościele Chrystusowym. Wiem, że pokój będzie gościł w moim
sercu nawet, gdy dojdzie do traum i prób, bo jest ze mną Chrystus,
Syn Żywego i autentycznego Boga, a wraz z Nim rzesza Jego aniołów
– z tamtej strony Zasłony i z tej – moich kochanych sióstr i
braci w Kościele.