Kościół Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich jest jedynym prawdziwym kościołem. Z twierdzeniem tym, w tej czy innej formie zgodzą się wszyscy członkowie, bez względu na język, kraj pochodzenia, czy to w jaki sposób w Kościele się znaleźli. To przekonanie łączy nas i jednoczy, daje nam tożsamość i odrębność. Jest jak cement budujący z nas Syjon. Wyrasta z naszych indywidualnych świadectw, ale i z siły społeczności świętych.
Jednakże, nie zamierzam moich myśli organizować w tym miejscu w niemym zachwycie. Prawdziwego neofitę powinna w końcu wyróżniać krytyczna żarliwość. Tylko wtedy na coś się nada. Tylko wtedy będzie świecił niczym kamyki z Księgi Etera. Tylko wtedy, tak jak te kamyki, będzie skutecznym instrumentem w Bożych rękach, a jego myśli doprowadzą do celu, nie zaś do zamętu.
Jednym z moich ulubionych ustępów Księgi Mormona jest krótki i tajemniczy zapis, który odnajdujemy pod koniec Księgi Almy. Mam tutaj na myśli wzmiankę o Hagocie, wiedzionym ciekawością nefickim budowniczym okrętów. Zainicjowane przezeń ekspedycje osadnicze budzą fascynacje członków Kościoła od przeszło 150 lat. Tradycja przekazuje, jakoby neficcy wędrowcy z Hagotem związani byli przodkami współczesnych Polinezyjczyków, między innymi Maorysów, Tongańczyków czy Samoańczyków. Objawień na ten temat zasadniczo nie mamy. Ale wypowiedzi kolejnych proroków-prezydentów pozwalają nam chyba uznać, że polinezyjskie związki Hagota na stałe zadomowiły się w mormońskim teologicznym folklorze.
Dlaczego o tym w ogóle wspominam? Co w życiu świętego w dniach ostatnich znad Wisły (i Odry) zmieni pochylenie się nad Hagotem? Cóż, od dawna, od własnego chrztu nieomal przyglądam się z pewną świętą zazdrością bujnej obecności Kościoła w regionie Południowego Pacyfiku. Zastanawiałem się wielokrotnie w czym tkwi tajemnica misjonarskiego sukcesu w odległej Oceanii. Sukcesu, który z perspektywy gwałtownie laicyzującej się Europy wydaje się wręcz nieprawdopodobny.
Moim zdaniem, odpowiedź jest tyleż prosta co prowokacyjna. Nie ma żadnej tajemnicy sukcesu. Nie ma też jakiejś fałszywej dychotomii między niewierną Europą a bogobojnym Pacyfikiem. Jako członkowie Kościoła, który wiedzę darzy wręcz obsesyjnym szacunkiem powinniśmy ze wstrętem odrzucić wszelkie uproszczenia i schematy myślowe. Tego uczył nas prorok Joseph. I tego, koniec końców, wymaga od nas Chrystus.
Kluczem do rozkwitu Kościoła w jednym miejscu i do porażki w drugim jest jego umiejętne wplecenie się w miejscową kulturę. W miejscową myśl, w miejscowe pragnienia, w miejscowy oddech. Ewangelia Chrystusa powinna być domem wierzących. Ale do tego domu warto mieć jakieś lokalne, swojskie klucze. Inaczej w majestacie Przywrócenia całe kraje będą czuły się obco jeszcze przez dekady. Niezależnie od tego jak wiele wysiłku i środków Kościół zainwestuje w pracę misjonarską.
Dla mieszkańców Polinezji takim swojskim kluczem do ewangelii jest Hagot. Dziesiątki tysięcy świętych na Tonga, Samoa czy wyspach tworzących Nową Zelandię czuje głęboki, osobisty, prywatny związek z Księgą Mormona. Hagot staje się w ten sposób nie tylko interesującym awanturnikiem ze świętego tekstu. Jest symbolem globalnego otwarcia tego Kościoła. Niemal równie doniosłym co fakt, że Księga Mormona wydarzyła się w starożytnych Amerykach.
Modlę się o podobne otwarcie się przywróconej Ewangelii na Europę. Być może także, nieco prowincjonalnie, na Polskę. Wierzymy w obecność żyjącego proroka na ziemi. Popieramy go jako Proroka, Widzącego i Objawiciela. Ostatecznie zatem źródeł postępu Kościoła w Polsce, w Europie czy gdziekolwiek indziej upatrywać powinniśmy w pismach świętych. Obecnych. Ale i przyszłych. Które zwiążą Europę z Przywróceniem bardziej prywatnie. Bardziej swojsko. Bardziej blisko. Wciąż w wiernym związku z przywódcami z Salt Lake City.
Dlatego modlę się. O Kościół, który będzie bardziej Kościołem Hagota.
ŹRÓDŁO ILUSTRACJI:
The Ship of Hagoth Minervy Teichert, https://knowhy.bookofmormoncentral.org/knowhy/why-did-mormon-mention-hagoth