I w tamtej chwili moje życie podjęło decyzję za mnie jak się będzie kończyć. Jaggy umarł? – pomyślałem. Spacerowi do hotelu towarzyszyło przerażenie, które rozpraszałem głośnym, teatralnym entuzjazmem: śmiechem z przepony, żartami pełnymi gromkich bluzgów i gestami demonstrującymi radość życia – wszystko udawane, wszystko to były działa wymierzone przeciwko Rzeczywistości (wrednemu babsztylowi!), którą chciałem rozkosznie unicestwić.
Ale ona wygrywała...
Chciałem się obudzić, by móc się zorientować, że Jaggy był tam, gdzie go widziałem ostatnio. A przede wszystkim – że był Jaggim. MOIM JAGGIM! Takim prawdziwym – no bo moim. Takim jak go poznałem i ostatnio zostawiłem. NAJLEPSZYM I NAJBARDZIEJ AUTENTYCZNYM FACETEM WSZECHŚWIATA.
W samo południe
Pospieszne pakowanie na wyjazd do Miasta, spotkanie sakramentalne w kaplicy, uprzejmości przed i po. Radość – autentyczna, bo oto Pandemia ma się ku końcowi, widzę moje kochane mordki w Kościele, a jest ich tak dużo! Wyprzytulałem się za wszystkie czasy. Ale radość o tyle bardziej autentyczna, że już roiłem sobie, jak wsiadam za chwilę do pociągu, jadę do Miasta, odbywam rozmowę w wagonie (nie bez kozery rezerwowałem miejsce przy stoliku na cztery osoby), docieram do Miasta, rozglądam się – widzę plac, kamienice i multum zapełnionych kawiarń. Moim wyobrażeniom nadchodzących chwil towarzyszy jasne słońce. A potem mam spotkanie z moim czytelnikiem i odbywam bardzo mądrą rozmowę – mądrą, bo polega ona na tym, że robię komuś porządny wykład Doktryny (rzecz to, przecie, jasna!). Miałem się nie zawieść – ale tylko do czasu.
Pod wieczór
Do wagonu wpadam jakbym był spóźniony na imprezę. Pomagam wstawić na półkę walizę jednej z trzech dziewczyn (tegorocznych maturzystek), które zaraz dosiadają się do mnie. I mam moją pierwszą mądrą rozmowę – mądrą, bo to ja tłumaczę dziewczętom, jak w życiu jest, jak być powinno i którą drogę teraz winny obrać, aby być szczęśliwe. Oczęta dziewcząt wołające „ojej!” stanowią zapewnienie, że odwalam kawał dobre roboty.
Dotarłszy do Miasta rozejrzałem się, odetchnąłem, dziarskim krokiem wyszedłem na plac – gwarny od rozmów z kawiarnianych ogródków. So far, so good – jest w sumie tak, jak sobie wyobrażałem, że będzie.
Uścisk dłoni od fana. Krótki spacer do pobliskiej kafejki, gdzie – złożywszy zamówienie – pospiesznie i pieczołowicie rygluję się w toalecie, by mój czytelnik nie zorientował się, że czasem oddaję się czynnościom zwykłego człowieka (umówmy się: nie mogę sobie na to pozwolić). Mądra rozmowa numer dwa. Mądrzejsza niż myślałem – naprawdę daję z siebie wszystko. Kontroluję sytuację patrząc co chwile mojej ofierze głęboko w oczy – badam czy te głośno wołają na mój widok „ojej!”
Wołają – jedziemy dalej.
Na chwilę zapominam jak wspaniałą miałem być osobą, gdy w podziękowaniu za rozmowę dostaję od nowego znajomego pocztówkę z kaligrafią. Uśmiech trzylatka (kocham kaligrafię!) zdradza na kilka sekund, że nie tylko jestem zwyczajny, ale mam wrodzoną skłonność do przeistaczania się w ludzkie dziecko. Odchrząkuję – dając do zrozumienia, że była to tylko poza... Nie – nie dał się nabrać. Oczy przede mną przestają być oczyma ofiary. Miast tego obrzucają mnie pobłażliwą oceną: „głupek”. Udaję, że nie zauważyłem i wielkodusznie wyciągam dłoń na pożegnanie. Przypatruję się. Oczy rozmówcy próbują udawać oczy ofiary. Gdy jego dłoń puszcza moją dorzucają: „naprawdę głupek”.
Pocieszam się myślą, że zadziałała moja nadwrażliwość, a mój status pozostał nienaruszony. Nic to. Rozpakowany w hotelu, pospiesznie chwytam za telefon. Teraz zacznie się najważniejsze – dzwonię do JAGGIEGO, by mu dać znać, że jestem gotowy. Razem obejrzymy zachód słońca. Chcę usłyszeć ten jego super-radiowy głos, który mocno i po męsku zapewni: zaraz po ciebie będę! Teraz będę sobą do szpiku kości. Będę cały wieczór przy Jaggim i nie będę musiał udawać. Jego obecność zapewni bezpieczeństwo – przecież jest sportowcem, silnym kolesiem. A ja znów mogę być małym chłopcem – bo to Jaggy będzie mnie teraz bronił.
O zmierzchu
Po długim spacerze – ja bardziej pląsam niż chodzę, Jaggy żwawo maszeruje – siadamy w restauracji. Włoska kuchnia, ale po męsku – dużo sera, masła i mięcha. Skacząc z tematu na temat przy pierwszym daniu docieramy do pomysłu na Kampanię Przeciw Obojętności. Przekrzykujemy się podrzucając sobie pomysły na kolejne ujęcia, już wiemy kto zagra którą rolę i do kogo wkrótce powinniśmy zadzwonić.
Cool – konkluduje z uśmiechem Jaggy. Kiedy spogląda w michę, jego uśmiech szybko słabnie. Jaggy zanurzył widelec w sosie i trwa tak nieruchomo.
Wszystko dobrze? – pytam dla pewności.
Tak, tak...
Co jest? – dopytuję. Jaggy wraca poruszony do historii mojego znajomego, którego tranzycję z kobiety na mężczyznę opisałem jako fanaberię. Domyślasz się pewnie dlaczego tak żywo rozmawiałem z tobą o tamtym typie? – pyta Jaggy z uśmiechem. Ale dziwnym – trochę podejrzliwym.
Bo interesujesz się nietypowymi przypadkami? – usiłuję zgadnąć.
Bo przyszedłem na świat jako dziewczynka.
Nie gadaj... – żacham się na nieuzasadniony złośliwy dowcip.
Przyszedłem na świat jako dziewczynka – słyszę to samo zdanie, ale wypowiedziane powoli. Słowom nie towarzyszy złość, ale pogodny uśmiech Jaggiego. Ten uśmiech, który uwielbiam – pełen satysfakcji, jasny i stanowczy. A teraz jeszcze ukraszony subtelnością i uległością – cechami, których nie chciałem u Jaggiego nigdy przyuważyć.
Ale zawiodłem się. Ten uśmiech był właśnie taki – a Jaggy, jak zawsze, opowiadał jak było.
I w tamtej chwili moje życie podjęło decyzję za mnie jak się będzie kończyć. Jaggy umarł? – pomyślałem.
Spacerowi do hotelu towarzyszyło przerażenie, które rozpraszałem głośnym, teatralnym entuzjazmem: śmiechem z przepony, żartami pełnymi gromkich bluzgów i gestami demonstrującymi radość życia – wszystko udawane, wszystko to były działa wymierzone przeciwko Rzeczywistości (wrednemu babsztylowi!), którą chciałem rozkosznie unicestwić. Ale ona wygrywała...
Chciałem się obudzić, by móc się zorientować, że Jaggy był tam, gdzie go widziałem ostatnio. A przede wszystkim – że był Jaggim. MOIM JAGGIM! Takim prawdziwym – no bo moim. Takim jak go poznałem i ostatnio zostawiłem. NAJLEPSZYM I NAJBARDZIEJ AUTENTYCZNYM FACETEM WSZECHŚWIATA.
JAGGY – NAJPRAWDZIWSZY MĘŻCZYNA
A Jaggy – tak najzwyczajniej – kiedyś był dziewczynką. Po prostu przez tych kilka lat znajomości nigdy mi o tym nie mówił. Gdy dotarliśmy do mojego hotelu i walnęliśmy się w fotelach, chciałem nagle się wydrzeć i krzyknąć, że mnie okłamywał. Tylko, że on nie okłamywał.
Nie kłamał, gdy demonstrował siłę na turniejach oglądanych przeze mnie i tłumy widzów w sieci. Nie kłamał, gdy śpiewał tym mega potężnym głosem moje ulubione kawałki. Nie kłamał, gdy pozwalał mi na bycie sobą – a sam celowo albo mimowolnie – dawał do zrozumienia od której do której i gdzie się rozrywamy.
Jaggy nie okłamał nigdy – był i jest facetem. Teraz chciał, abym znał jego sekret. A zatem po męsku i szczerze powiedział, że kiedyś był małą dziewczynką.
Podciągnął T-shirt. Dopiero w tamtej chwili zobaczyłem ślady po zabiegu. Tak? – upewniał się czy sobie przyswoiłem. Kiwnąłem głową. Opuścił koszulkę. Złapałem go i przytuliłem jak mogłem najmocniej. Płakałem jak bobas upewniając się, że Jaggy jest Jaggim i że nadal jest ze mną.
O świcie
Gdy książę Siddharta Śakyamuni w trakcie medytacji toczył ostateczną walkę z Marą – duchem wszelkiego przywiązania – w pewnym momencie Mara zaczął odnosić porażkę. Na nic się zdawały pokusy i hordy demonów lęku i rozkoszy, które Mara wysyłał w stronę księcia. Kucnął więc przed nim przybierając kształty księcia Siddharty i postanowił skusić rodzącego się Buddę, by przylgnął do tego, co najskuteczniej wiąże i zniewala człowieka – czyli do niego samego.
Siddharta spojrzał na Marę, który wyglądał jak on sam. Uśmiechnął się pogodnie – Mara tymczasem kipiał ze złości.
O, panie mojego własnego Ja – szepnął Siddharta – nie istniejesz.
I w tej chwili książę dotknął trawy, na której medytował i dodał spokojnie: a ta oto Ziemia niech mi będzie świadkiem.
W tej właśnie chwili obraz Mary zaczął blednąć przed oczyma Siddharty – aż w końcu zupełnie zniknął, jak gdyby tak naprawdę nigdy nie zaistniał. Być może... nigdy go nie było?
Wymyśliłem sobie Jaggiego – takiego na mój własny użytek. Wymyśliłem siebie w relacji z Jaggim – takiego siebie, który właśnie mi odpowiadał. Kochałem Jaggiego na moich zasadach i kochałem siebie (pewnie nadal kocham) wymarzonego z dala od moich faktycznych cech. O ironio, w kontaktach z Jaggim – który jest buddystą – pozwalałem sobie zapomnieć o słowach Buddy, że korzeniem wszelkiego cierpienia jest przywiązanie. Teraz – przez resztę wieczoru – pozwalałem Jaggiemu być sobą. A siebie skonfrontowałem z moimi przywiązaniami – do ambicji, do dumy, do ustawiania ludzi według ich użyteczności.
Jaggy dawał mi naukę o prawdziwej męskości, której zasadniczą cechą jest ODWAGA. I znów o ironio! – parę godzin wcześniej mówiłem Jaggiemu, że dla mnie „mężczyzna piękny” – to „mężczyzna odważny”.
Legenda mówi, że gdy Mara ustąpił zaczęło wschodzić słońce. Siddharta Śakyamuni – teraz przyodziany chwałą Buddy – wstał z ziemi i podjął kolejną konfrontację. Mierzył się z dniem takim, jakim ten dzień miał autentycznie być. Jest to wśród ludzi rzadko podejmowane wyzwanie. Ale ja także postanowiłem je podjąć. Jak sam Budda powiedział: rodzimy się na nowo każdego dnia – to co jest dzisiaj, jest najistotniejsze.
Trans-płciowość Jaggiego jest wyjątkowa, bo nie jest ideą. Plasuje się poza ideologiami i jest nieuchwytne w świetle ostatnich trendów antropologicznych. Jest mało popularnym tematem rozpraw w środowiskach akademickich, bo jest za mało skomplikowana w swojej wyjątkowości. Dla wykładowców będzie nudna. Dla mnie jest pasjonująca, bo jest w niej AUTENTYCZNOŚĆ. Ta ostatnia zawsze będzie nudna dla intelektualistów, bo ci wolą fantazje: bycie trans, bycie pomiędzy, pośredniość, gender versus sex, napięcie, niepokój, intersekcjonalność... i cholera wie co jeszcze!
Ku rozczarowaniu wielu zasłużonych dla kultury i nauki – którzy wyjściowo fascynowaliby się takim przypadkiem jak przypadek Jaggiego – Jaggy okazał się być po prostu FAJNYM KOLESIEM Z MIASTA. W wyznaniu „urodziłem się dziewczynką” wybrzmiała męska autentyczność. Te słowa były świadectwem odwagi – umiejętności stawienia czoła faktom. Była też w nich gotowość do określenia siebie.
Kiedy następnego dnia pomyślałem o wydarzeniach poprzedniego wieczora, podobnie jak Budda – według tej samej legendy – uśmiechnąłem się do siebie litościwie. Głupek – pomyślałem. Oto dokonałem odkrycia, a od Jaggiego przyjąłem kolejną ważną naukę:
BYĆ NAPRAWDĘ FACETEM – TO STAWIĆ CZOŁO FAKTOM.
BYĆ NAPRAWDĘ FACETEM – TO BYĆ DO BÓLU AUTENTYCZNYM.
Zanim wsiadam do pociągu wysyłam tekst Jaggiemu:
Kocham Cię, Typie
– teraz i na wieki.
I kończę słowem Amen – bo tak jest w istocie.